We wczesnych godzinach rannych, 30 maja, kilkadziesiąt dronów ostrzelało Moskwę. Jednostkom obrony przeciwlotniczej udało się zestrzelić w locie niektóre z uzbrojonych bezzałogowców, jednak około połowy dosięgło celów naziemnych. Uderzyły w dzielnicach centralnych, dosięgając także domów mieszkalnych. Jednak obyło się bez ofiar w ludziach.
Zwraca uwagę fakt, że kilka spośród pocisków spadło na Rublowkę, położoną na zachodnich peryferiach stolicy dzielnicę bogaczy oraz wspierających reżim karierowiczów. Z osiedlem tym bezpośrednio sąsiaduje willa Władimira Putina w Nowoogariowie.
To nie ślepa zemsta
Jak zwykle w takich wypadkach, w mediach całego świata rozpętały się spekulacje na temat sprawców ataku. Kijów oficjalnie odżegnał się od uderzenia, natomiast cześć agencji ukraińskich rozpowszechniła wiadomość, jakoby drony nadleciały od wschodu i były produkcji chińskiej. Miałoby to sugerować prowokację samych Rosjan, podobną do tej, która nastąpiła w nocy z 2 na 3 maja (atak dwóch dronów na Kreml). Jednak tym razem trudno uwierzyć w podobny wariant. Większość dronów spadła po zachodniej stronie metropolii, były to też maszyny nowego, nieznanego dotąd typu. Lecą powoli, więc stosunkowo łatwo je zestrzelić, natomiast mogą budzić przerażenie samym swoim widokiem. I o to prawdopodobnie chodziło w całej akcji.
Przypomnijmy, że dwa dni wcześniej odbywały się doroczne Dni Kijowa, z okazji których Rosjanie zrobili Ukraińcom „prezent urodzinowy”, posyłając na naddnieprzańską stolicę dużą ilość dronów-kamikadze. Spowodowały one zniszczenia w budynkach użyteczności publicznej oraz domach mieszkalnych, zabiły też kilka osób. Akcja moskiewska ewidentnie wygląda na rewanż.
Jeżeli jest to rewanż, na szczęście pozbawiony byłby elementów ślepej zemsty. Dostępny materiał filmowy pokazuje, że celami dronów były z daleka widoczne budynki, na przykład wysokościowce, ale starano się trafiać w dachy, a nie w okna. Tak jakby inicjatorzy dawali do zrozumienia zwykłym Rosjanom: nie walczymy z wami, ale z Putinem. Gdyby na podobną akcję poważyły się służby reżimu, prawdopodobnie postarałyby się, aby filmowe materiały z akcji ratunkowej ociekały krwią niewinnych moskwian. Tak, jak to miało miejsce we wrześniu 1999 r., kiedy to „nieznani sprawcy” wysadzili w powietrze kilka bloków w Moskwie i Wołgodońsku, razem z ich mieszkańcami. Prowokacja ta posłużyła Putinowi do rozpętania drugiej wojny czeczeńskiej.
Jeśli drony rzeczywiście przybyły z rejonu przyfrontowego, musiały przelecieć około 600 kilometrów. I zrobiły to bez przeszkód, zauważono je dopiero pod samą Moskwą. Oznacza to, że rosyjski agresor, który skupił resztki sił pod Bachmutem, na 99 procentach swojego obszaru jest praktycznie bezbronny. To kolejny ważny sygnał.
Pożytki z agitacji
Propagandowy rezonans moskiewskiej akcji na tym się nie kończy. Dla większości Rosjan, tych tak zwanych zwykłych, wojna była do tej pory raczej ciekawostką, oglądaną przy piwie podczas wieczornej projekcji telewizyjnego dziennika. Jeśli nie jesteś mężczyzną w wieku poborowym, lub też nie masz w tymże wieku ojca, syna lub brata, mogłeś spać spokojnie – oczywiście pod warunkiem, że nie krytykowałeś reżimu. Teraz jednak wojna weszła, i to w dosłownym sensie tego zwrotu, do rosyjskich domów. Zwykli Rosjanie posmakowali namiastki tego, co ich rząd zgotował i nadal gotuje Ukraińcom.
A i to jeszcze nie wszystko. W nocy z 19 na 20 maja jednostki walczące po stronie Ukrainy weszły na terytorium rosyjskiego obwodu biełgorodzkiego i trzymały go przez kilka dni, zagrażając nawet obwodowej stolicy. To precedens w rosyjskiej historii ostatnich 80 lat. Kraj który przez całą epokę interweniował zbrojnie na większości kontynentów naszego globu, i robił to w glorii „niezwyciężonego”, teraz sam stał się terenem interwencji. Co więcej, nie przeprowadziła jej ukraińska armia, lecz członkowie ochotniczych formacji rodowitych Rosjan, walczących u boku Ukraińców. Ten atut ma pokazać obywatelom Rosji, że Kijów, broniąc się przed napaścią, jednocześnie walczy o wolność – także dla samych Rosjan.
Już się nie boimy
Nasilenie podobnych wyczynów wydaje się elementem mądrze skoordynowanej operacji. Hurraoptymizm, napędzany odgórnie przez propagandę, wyraźnie ostatnio przygasa; Rosjanie przestali cieszyć się „sukcesami” swojej armii na ukraińskim froncie, a robili to do niedawna, nawet gdy owe „sukcesy” były jedynie mydleniem ludziom oczu. Teraz zaczyna dominować zwykły strach – o przyszłość, o egzystencję własną i własnej rodziny. Nic nie wskazuje na to, aby wypad na Biełgorod, podobnie jak ostrzelanie Moskwy, stały się graniczną linią, poza którą miliony Rosjan, wściekłych na „agresorów”, przystąpią do obrony ojczyzny. Tak jak było w 1941 r. Ta historia, na szczęście, się nie powtarza.
Reakcje zwykłych Rosjan obserwować można w komunikatorach, takich jak „Telegram” lub „W Kontaktie”. Autora tego tekstu szczególnie poruszył jeden przypadek, typowy, lecz bardzo wymowny. Pisze młoda lekarz pediatra z miasta położonego daleko w głębi Rosji, za Uralem. Na wizytę zgłasza się matka z dwuletnim dzieckiem, po badaniu pyta: „Czy to prawda, co mówią ludzie: że ty za Ukrainą? – Przypuśćmy, że tak. Przeszkadza ci to? – Nie, tylko strach do ciebie przychodzić. – Skoro tak, po prostu nie przychodź. Ja się nie obrażę. – Ale jeśli ty za Ukrainą, możesz podstawić naszym dzieciom jakieś złe szczepionki. Tak mówią ludzie. – Niech sobie mówią. Ja tobie powiem więcej: nasza pani ordynator to Ukrainka, sanitariuszka też Ukrainka. A pielęgniarka, która wydaje szczepionki, nosi ukraińskie nazwisko. I wydała już dzieciom pełną lodówkę szczepionek!”.
Lekarka komentuje tę rozmowę: „Chcecie odkryć Amerykę? Nas, przeciwników wojny, jest bardzo wielu. I wyobraźcie sobie, że żyjemy i pracujemy razem z wami. Jesteśmy praktycznie wszędzie. A w odróżnieniu od hurrapatriotów nie marzymy o tym, by dla sławy Rosji puścić z dymem cały świat, by – czort wie po co – nawrócić wszystkich na swoją wiarę. Dlatego się nie boimy”.