Na południe od Monachium krajobraz dziwi Polaka. Malowniczości w nim aż za wiele, jakby wprost pod Tatry przenieść mazurskie jeziora. Znad brzegów Ammersee leśna ścieżka prowadzi mnie w górę, by po półgodzinie wspinaczki ukazać wieżę klasztoru w Andechs. Ta nazwa nieobca jest każdemu, kto choć trochę interesuje się historią polskiego chrześcijaństwa – tutaj bowiem w 1176 r. urodziła się święta Jadwiga, patronka Śląska i całej Polski.
Miejsce pielgrzymek
Była córką Bertolda IV, księcia Meranii i pana zamku, na którego miejscu wznosi się obecne sanktuarium. Bertold był potężnym arystokratą, stać go było na wystawienie całego hufca rycerzy, na których czele wyruszył, pod sztandarem Fryderyka Barbarossy, na wyprawę krzyżową. Cesarz odwdzięczył mu się w sposób właściwy średniowiecznym obyczajom, przekazując mu trzy cudowne hostie. Dwie z nich konsekrował sam papież Grzegorz Wielki (VI wiek), trzecią Leon IX, na sto lat przed darowizną. Otoczone były sławą, gdyż co jakiś czas pojawiały się na nich znaki: krwawe odciski palca i krzyża, a także chrystusowy monogram IHS, również w czerwieni. Bertold umieścił je w zamkowej kaplicy. Ta już na długo wcześniej była miejscem pielgrzymek, jako że relikwie świętych znajdowały się tutaj od IX stulecia, przenoszone z dolin w obawie przed najazdem węgierskich rabusiów. W ten sposób kaplica w Andechs, która początkowo służyła jedynie za schronienie i przechowalnię przedmiotów cennych dla chrześcijan, stała się poważnym miejscem katolickiego kultu, w skali całej Bawarii drugim po Altötting.
Gdy w połowie XIII w. ród, z którego pochodziła Jadwiga, wymarł w męskiej linii, zamek stał się obiektem feudalnych sporów. Relikwie wówczas ukryto i przez długi czas nie umiano ich odnaleźć. Udało się to dopiero w 1388 r., spoczywały pod jednym z bocznych ołtarzy. Od tej pory datuje się odrodzenie miejscowego nabożeństwa. Kaplicę rozbudowano w kościół, zaś w dawnym zamku w 1455 r. zamieszkali benedyktyni. Ich zgromadzenie skasowano w 1803 r., ale w 40 lat później odnowił je bawarski król Ludwik I. Od tego czasu trwa bez większych przeszkód.
Patronka pojednania
Gdy jej ojciec wyjeżdżał na wyprawę do Ziemi Świętej, Jadwigi nie było na zamku, od trzech lat była bowiem żoną piastowskiego księcia Henryka. Zaraz po ślubie w Andechs młody małżonek wywiózł ją na Śląsk, z którym od tej pory związała resztę swojego życia. Urodziła mężowi siedmioro dzieci, po czym wraz z nim złożyła śluby wstrzemięźliwości.
Henryk, który z czasem dorobił się przydomku Brodaty, stał się władcą całego Śląska, potem zaś Małopolski z Wielkopolską, mógł więc rościć sobie prawa do schedy po polskich królach. Jego żona nie pasowała jednak do stereotypowego wizerunku potężnej władczyni. Ta pobożna ascetka ubierała się z najwyższą skromnością. Gdy mąż, za pomocą spowiednika, przekonał ją wreszcie do noszenia butów, księżna – chcąc dotrzymać danego słowa – nosiła je co prawda, ale na sznurku przewieszonym przez ramię.
O chwalebnym żywocie świętej, fundatorki szpitali i klasztoru cysterek w Trzebnicy, gdzie pierwszą przeoryszą była jej córka Gertruda i gdzie księżna zmarła w 1243 r., dwa lata po pierwszym najeździe tatarskim, można sobie wiele poczytać w hagiograficznych opracowaniach. Dla potrzeb naszej opowieści dodam tylko, że kanonizowano ją w 1267 r.
jako patronkę Śląska, jednak w 1680 r., na prośbę króla Jana Sobieskiego, rozszerzono jej kult na cały Kościół. Wtedy to zaczęto czcić Jadwigę także w innych polskich dzielnicach.
W 1929 r. kardynał wrocławski Adolf Bertram przekazał sanktuarium w Andechs ułamek kości czaszki świętej. Przechowywany jest on jako relikwia w kaplicy, na piętrze pod wieżą, niestety obecnie zamkniętej – z trudnych do wyjaśnienia powodów. Szkoda, zważywszy chociażby, że Jadwiga ogłoszona została patronką pojednania Polaków z Niemcami.
Życzliwa rubaszność
Święta Góra – jak nazywają wzniesienie, na którym zbudowano zamek i klasztor – położona jest w miejscu jakby wyjętym z pocztówki. Za ścianą lasu, kilka kilometrów niżej, rozpościera się błękit jeziora Ammersee. Z drugiej strony wznosi się granatowo-biała stromizna Alp, na czele z Zugspitze, najwyższym szczytem Niemiec (2962 m n.p.m.). Nazwa miejsca nawiązuje do proroctwa Izajasza, który zapowiada ucztę mesjańską na szczycie góry, jaką Bóg przygotuje ludom: „ucztę z tłustego mięsa, ucztę z wybornych win”. Do tej Izajaszowej wizji nawiązuje ewangelista Mateusz w przypowieści Jezusa o uczcie królewskiej.
Gastronomiczne skojarzenia jak najbardziej pozostają tu w mocy. Na terenie klasztoru, tuż u podnóża klauzury, rozlokowano aż dwie gospody. Działają one już od średniowiecza, a przeznaczone zostały dla pielgrzymów, choć dzisiaj sporą część klienteli stanowią zwykli turyści. Jedni i drudzy przychodzą tutaj, by zjeść i wypić, a chyba nawet bardziej to drugie. Klasztor już od momentu powstania – przypomnijmy, że działo się to w XV wieku – znany jest z własnego browaru, w którym warzy się słynny Andechser. Tutejsze piwo serwowane jest w obu wariantach, jasnym i ciemnym. Autor niniejszej korespondencji woli jasne. Lane z beczki do litrowego kufla, wchodzi z łatwością nawet przy podwójnej repecie, kiedy zagryzane jest bawarską grillowaną golonką (Haxe).
Bierstube, czyli piwna sala, wypełniona jest gwarem wesołych rozmów i okrzyków. Tutaj można śmiać się hałaśliwie, a przerzucanie się żartobliwymi docinkami od stołu do stołu bynajmniej nie uchodzi za nietakt. Bawarczycy są tutaj u siebie i mogą zachowywać się po swojemu. Nie każdy lubi tę rubaszną kulturę, dla mnie jest ona jednak jednym z przejawów autentycznej tożsamości miejsca i ludzi. Dlatego uśmiecham się tylko w duchu i grożę palcem jednemu z górali, który widząc, jak niosę świeżo nabytą, wielką połać golonki, macha od swojego stołu, zachęcając, bym postawił tacę przed nim i jego kolegami. Bawarska rubaszność jest życzliwa, tutaj je się i pije z hałasem, ale bez agresji.