Strzały i detonacje, barykady oddzielające dwie wrogie sobie narodowości – to gotowa recepta na wybuch gorącej wojny etnicznej. Wybuch ten jednak nie nastąpił i wątpliwe, czy nastąpi. Oba kraje, które matkują zwaśnionym stronom – Serbia i Kosowo – aspirują do członkostwa w Unii Europejskiej. Z tą różnicą, że euroentuzjazm reprezentuje tu jedynie Prisztina, politykę Belgradu zaliczyć trzeba do kategorii eurosceptycyzmu. Gdyby Putinowi powiodło się zdobycie Kijowa, Serbia prawdopodobnie także zdobyłaby się na politykę faktów dokonanych i zaanektowała północną część Kosowa, włącznie z częścią Mitrowicy.
Muszą żyć razem, a nie chcą
Stutysięczne miasto rozdziela rzeka Ibar, biegnący przez którą most – jak ongiś most w bośniackim Mostarze – co jakiś czas staje się obiektem zainteresowania światowych mediów. Rozdziela bowiem dwie strefy etniczne w teoretycznie jednolitym państwie, republice Kosowa. Po stronie północnej mieszkają Serbowie, po południowej Albańczycy, zwani tu dla niepoznaki Kosowarami. Serbów jest kilkanaście tysięcy, Kosowarów – cała reszta. Mieszkają w zwartych grupach, jeśli nie liczyć miejscowych Cyganów, których publikacje ONZ, sprawującej tu misję pokojową, nazywają na wszystkie sposoby: Romami, Egipcjanami, Akszali, RAE… byle nie Cyganami właśnie. Ale to dla statystyki margines, liczy się fakt, że miasto zostało dokładnie podzielone wzdłuż rzeki. Tyle że historyczna cerkiew św. Dymitra, pomnik tożsamości miejscowych Serbów, została po stronie albańskiej, a centrum handlowe, zbudowane za czasów Jugosławii, jak na złość leży w sektorze serbskim. Ci ludzie muszą żyć razem, a nie chcą. Czy też raczej – nie wolno im tego.
W grudniu znowu na moście zawrzało, przy rozdzielających strefy etniczne posterunkach rozpętały się niepokoje, także z użyciem ostrej broni. Na szczęście nikt nie zginął. W tej chwili awantura przycichła, ale wszystko pozostaje bez zmian. Do następnego konfliktu. Albo do jakiegoś rozsądnego porozumienia.
Kosowska prowizorka
Serbowie w Kosowie stanowią mniejszość, rozproszoną na południu, lecz żyjącą w zwartych grupach w narożniku północnym, sąsiadującym z republiką Serbii. Mitrowica leży na granicy obu tych stref. Kosowo, w ponad 90 procentach zamieszkałe przez Albańczyków, oddzieliło się od Serbii w wyniku wojny 1999 r. i w dziewięć lat później proklamowało niepodległość. Uznaje ją tylko część międzynarodowej wspólnoty, w tym większość członków Unii Europejskiej (także Polska). To niewystarczająco, aby zostać przyjętym, lecz dostatecznie dużo, aby chcieć się o to starać. I władze Kosowa to właśnie robią, starając się wypaść w oczach Europejczyków jako kraj demokratyczny, stabilny i pozbawiony konfliktów.
Trzeba przyznać, że w dużej mierze im się to udało. Jeszcze przed dekadą Kosowo, zamiast z niezależnym państwem, potocznie kojarzyło się raczej z gangsterską dziuplą, w której różne grupy interesów rozgrywają swoje ciemne sprawki. Teraz to się poprawiło, parlament działa w miarę sprawnie, podobnie jak wymiar sprawiedliwości. Jądrem ciemności okazała się natomiast właśnie północna, serbska część Kosowa. Zresztą z tych samych powodów, dla których jeszcze niedawno samo Kosowo zaliczano do białych plam na mapie cywilizacji: nie działa tutaj wspólne prawo. A nie działa dlatego, że nie respektuje się tu ani kosowskiej policji, ani też kosowskich sądów. Z kolei serbskich instytucji formalnie być nie może, dlatego też jedynym autorytetem, jako tako wspólnie tutaj uznawanym, jest KFOR (skrót od Kosovo Force, siły rozjemcze NATO). Od niedawna też prawa broni tu EULEX, policja Unii Europejskiej. Dużo tego, ale wszystko naraz, niestety, składa się tylko na utrwalanie kosowskiej prowizorki.
Czekajmy, aż opadną emocje
W serbskiej części Mitrowicy płaci się dinarami, jak w Serbii, a nie jak w Kosowie, gdzie walutą jest oczywiście euro. Miejscowi Serbowie biorą prąd z kosowskiej elektrowni, ale za niego nie płacą i żaden inkasent zza rzeki Ibar nie odważy się ich do tego zmusić. Działa tu serbski uniwersytet, niewielki, lecz aktywnie wspierany finansami i kadrami przysyłanymi z Belgradu.
Większość Serbów z Mitrowicy uważa władze Kosowa za okupantów, ale do niedawna jakoś musiała z nimi współegzystować. Zmieniło się to z momentem wymiany pokoleń. Gdy odeszli na emeryturę urzędnicy, wychowani jeszcze w Jugosławii i znający język serbski, zastąpili ich młodzi Kosowarowie, posługujący się tylko językiem albańskim. No, może jeszcze angielskim. Ale już nie serbskim. To zaostrzyło sytuację.
Czara goryczy przelała się, gdy latem ubiegłego roku rząd w Prisztinie nakazał Serbom z Mitrowicy zmianę tablic rejestracyjnych na samochodach, z serbskich na kosowskie. Niby to drobiazg, ale pamiętajmy, że trwała już wojna na Ukrainie, w której Serbowie, z powodów kulturowych, popierają Rosjan. I te sentymenty przenoszą się na konflikt w Kosowie, które przez Belgrad, a także przez serbską Mitrowicę, traktowane jest jako niezasłużony pupilek Brukseli. Serbowie zaczęli gwałtownie demonstrować na moście, a Kosowo w odpowiedzi zamknęło przejścia do serbskiej strefy etnicznej.
W odpowiedzi na tę „prowokację” kilkuset kosowskich urzędników serbskiej narodowości demonstracyjnie podało się do dymisji. Serbowie opuścili kosowski parlament, także policjanci serbskiego pochodzenia zerwali pagony (to wtedy na ulice Mitrowicy wyszedł EULEX). Tutejszych Serbów stać na to, Belgrad i tak wypłaci im zapomogi. Ale dla Prisztiny to poważny problem, musiała bowiem ogłosić wybory uzupełniające. Nie odbyły się, gdyż na początku grudnia były policjant cisnął granatem w jeden z wyborczych lokali (nowy termin to kwiecień). Policjanta władze Kosowa aresztowały, ale rozpędziło to tylko spiralę napięcia. Belgrad postawił swoje siły zbrojne w stan gotowości, a prezydent Aleksandar Vucić zaapelował o zgodę NATO na rozmieszczenie w serbskiej strefie Kosowa serbskiej armii i policji. Ten apel z oczywistych powodów nie może być spełniony, pozostaje więc liczyć tylko na stopniowe opadanie emocji.
Co dalej?
Determinację Serbów też należy zrozumieć, oczywiście odkładając na bok kwestię ich sympatii wobec Rosjan. Przed rozpadem Jugosławii Kosowo nie stanowiło odrębnej republiki, było częścią Serbii. I do tego terenem będącym kolebką serbskiej państwowości. Albańczycy zaludnili je dopiero w XVII–XVIII wieku. Dlatego pamiątkami historii, nie tylko w Mitrowicy, ale na całym terytorium Kosowa, są średniowieczne serbskie cerkwie i monastery. Niestety, wiele z nich spłonęło podczas pogromów, które miejscowi Albańczycy urządzili Serbom w 2004 r., w szóstym roku kosowskiej państwowości. Jak wspomnieliśmy, stopień praworządności od tego czasu znacznie się podniósł, ale w pamięci miejscowych Serbów tamte dni są nadal żywe.
A z drugiej strony – w parlamencie Kosowa są posłanki mające w życiorysie doświadczenie gwałtu ze strony serbskich żołnierzy w 1999 r. Takich zranień nie da się szybko zaleczyć.
Vjosa Osmani, mieszkanka Mitrowicy, miała wtedy siedemnaście lat. Dziś pełni funkcję głowy państwa. 14 grudnia pani prezydent złożyła formalny wniosek o członkostwo Kosowa w Unii Europejskiej. Podobny wniosek Serbia złożyła już dziesięć lat wcześniej. Teraz już wyraźniej niż wcześniej widać, że ktoś w tym trójkącie, którego rogi wyznaczają Belgrad, Prisztina i Bruksela, będzie musiał, jako pierwszy, wykonać jakiś śmiały i jednocześnie rozsądny ruch. A może cała trójka naraz? Bez tego dalej będziemy skazani na cykliczne sensacje z mostu na rzece Ibar.