We wtorek 18 kwietnia światowe media poinformowały o zarzutach postawionych czworgu działaczy Afrykańskiej Socjalistycznej Partii Ludowej (ASPL). W Stanach Zjednoczonych aktywność na rzecz obcego państwa (tutaj: Rosji) w ramach „operacji wpływu” – a o to właśnie oskarżeni zostali podsądni – zagrożona jest karą więzienia do lat dziesięciu włącznie. Oficjalny komunikat prasowy brzmi skąpo, warto więc sięgnąć pod podszewkę tego intrygującego sygnału.
Biali w drugim szeregu
Agencje podały, iż oskarżeni są Murzynami (Afroamericans). Nie jest to takie oczywiste. Czarną skórę, owszem, nosi lider i założyciel tego ugrupowania. Omali Yeshitela, rocznik 1941, który na zdjęciach wygląda jak przefarbowany na siwo portret Che Guevary. Założył je ponad pół wieku temu, na fali pierwszej, hipisowskiej wtedy jeszcze „odnowy” Stanów Zjednoczonych. Ale już jego prawa ręka (a może raczej lewa?), Penny Joanne Hess, wygląda na białą. To jednak może być mylące, jako że w Stanach Afroamerykaninem jest bynajmniej nie osoba czarnoskóra, lecz ktoś, kto się za taką uważa.
Także ktoś, kto na to zasłużył. Na zbiorowych fotografiach partia staje w ustalonym porządku: pierwszy rząd Murzyni, biali – których jest tam większość – w następnych szeregach. Także skład Centralnego Komitetu jest w stu procentach murzyński. To akurat nie powinno nikogo dziwić. ASPL zawsze opowiadała się za karaniem białej populacji USA z powodów wiekowego niewolnictwa i równie wiekowego kapitalizmu, co w partyjnej ideologii zlewa się w jedno. Co więcej, radykalne skrzydło pod nazwą Czarny Młot (Black Hammer), do którego należy dwójka oskarżonych, otwarcie propaguje rasizm, tyle że jest to „rasizm przeciw białym” (anti-white albo reverse racism). W celu zaprowadzenia tego ustroju niezbędna jest jednak walka z użyciem przemocy, której efektem stanie się powołanie na terytorium Stanów odrębnego państwa murzyńskich rasistów. To nie są insynuacje, lecz oficjalny program Czarnego Młota.
Separatystami są także pozostali działacze ASPL. Sam Yeshitela uważa na przykład, że po podziale Stanów Zjednoczonych na państwo Afroamerykanów oraz to, co z USA zostanie, to drugie latami płacić powinno temu pierwszemu reparacje. Za ongisiejszy biały rasizm oczywiście.
Śmieszne, ale i niebezpieczne
Ciekawe, że jeszcze cztery lata temu (Czarny Młot powstał 2019 r. w Atlancie) młodzi radykałowie w swoich enuncjacjach posługiwali się retoryką ze słownika skrajnej lewicy. Dziś określają się jako „czarni konserwatyści”, zaś media wolą opatrywać ich etykietką „afroamerykańskich nacjonalistów”. Oczywiście prawicowych, jako że w Stanach potoczny sens słowa „nacjonalista” żadną miarą nie może kojarzyć się z lewicą.
Warto poświęcić temu marginalnemu ugrupowaniu trochę uwagi, gdyż udowodni ona nam, iż zjawiska uważane za egzotyczne i śmieszne, nawet jeśli takimi w istocie są, mogą przerodzić się w coś niebezpiecznego.
W lipcu ubiegłego roku komandosi ze SWAT (antyterroryści) dokonali szturmu domu w miasteczku Fayetteville. Podczas oblężenia śmiertelnie postrzelono człowieka. Aresztowano wówczas dziewięciu członków Black Hammer, w tym jego przywódcę Gazi Kodzo (wygląda jak Omali Yeshitela, tyle że o 50 lat młodszy). Temu ostatniemu postawiono szereg zarzutów, w tym… uprawianie miłości francuskiej, co według prawa stanu Georgia karane jest wyrokiem nawet 20 lat więzienia, czyli dwukrotnie więcej niż wynosi maksymalna kara za agenturalność wobec obcego mocarstwa. Proces w toku.
Pod koniec XX stulecia biali zwolennicy apartheidu pobudowali w głębi południowoafrykańskiej pustyni miasteczko Orania, w którym do dziś rządzą się według swoich zasad. Do ich idei paradoksalnie nawiązali działacze Czarnego Młota, proklamując na pustkowiach Colorado powstanie miasteczka Hammer City. Czy powiedzie się im tak, jak ich poprzednikom z RPA, pokaże czas.
Kreatywna dyplomacja
Pora opisać, co wiemy o roli Rosjan w tym całym przedsięwzięciu, które rozkręciło się po aneksji Krymu i ataku na Donbas (2014), a już szczególnie po „sprawie George Floyda” (2020), która, jak wiemy, stała się zapłonem do powstania masowego ruchu Black Lives Matter. Okazało się, że lwia część funduszy ASPL przepłynęła przez kieszeń niejakiego Aleksandra Ionowa, działacza Antyglobalistycznego Ruchu Rosji, znanego jako AGMR. Organizacja ta od 2015 r. organizuje w Moskwie „kongresy separatystów”, a jej celem jest stworzenie lepszego świata, nienakierowanego już wyłącznie na „jeden biegun” czyli Stany Zjednoczone. Od tej pory w głowie każdego rozsądnego człowieka, gdy usłyszy o wizji „wielobiegunowego globu”, powinno się zapalać czerwone światełko.
Wiadomo też że ASPL wspierali agenci rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa w osobach Aleksieja Suchodoła i Jegora Popowa. Ich także postawiono w stan oskarżenia.
Tego samego 18 kwietnia FBI rozesłała list gończy za Natalią Burlinową. Ta kusząca szatynka, obdarzona nieco mongolskimi kośćmi policzkowymi, jest działaczką PICREADI, założonej w Moskwie organizacji na rzecz „kreatywnej dyplomacji”. Polega ona na wyłuskiwaniu z amerykańskich środowisk akademickich tyleż inteligentnych, co zdemoralizowanych profesorów i studentów, a następnie werbowaniu do współpracy z putinowską agenturą. Burlinową już w ubiegłym roku, po ataku Rosji na Ukrainę, objęto w Ameryce sankcjami, teraz zaś grozi jej aresztowanie. Grozi teoretycznie, gdyż z całą pewnością Burlinowa już kilka miesięcy temu roztropnie wróciła do ojczyzny.
„Nie” dla Calexitu
Niektórzy liderzy ASPL czynni też byli w ruchu na rzecz… niepodległej Kalifornii. Założył go w 2014 r. Louis Marinelli, biały Amerykanin urodzony w Nowym Jorku. Marinelli już od 2006 r., jako dwudziestolatek, zaczął jeździć do Rosji, gdzie oficjalnie zarabiał jako nauczyciel angielskiego. Sławę zdobył w roku 2016, powołując w Moskwie kalifornijską „ambasadę”. Separatyści znad Pacyfiku nazwali swoje stowarzyszenie „Yes California”, wzorując się na Szkotach, którzy niedługo przedtem powołali partię pod nazwą „Yes Scotland”. To „tak” oczywiście dotyczy, w obu wypadkach, oderwania się od macierzy.
Odwrotnie niż Afroamerykanie z ASPL, Marinelli płynnie przechodzi od prawa do lewa. Gdy powoływał do życia „Yes California”, głosił, że robi to, gdyż „postępowy naród” Kalifornii różni się na plus od reszty Ameryki, zaś prezydent Trump obraża go swoimi połajankami. Teraz zaś wystąpił z kolejną już inicjatywą – tym razem na rzecz oderwania od stanu jego przybrzeżnej, przylegającej do Oceanu Spokojnego części, włącznie z aglomeracją San Francisco. Dlaczego? Otóż zdaniem Marinellego wybrzeże jest pełne lewaków, chcących na koszt normalnych ludzi „zbudować tam postępową utopię”. Trzeba więc im na to pozwolić i „pozostawić nas od nich z dala”.
Jak zwał tak zwał, zawsze chodzi tutaj o rozłam i osłabienie Stanów Zjednoczonych. Trzeba przyznać, że te, dość obłędne, idee zyskiwały przez pewien czas na terenie stanu spore poparcie: w 2017 r. opowiedziało się za nimi aż 32 proc. uczestników masowego sondażu. Wtedy to zaczęto zbierać podpisy pod wnioskiem o referendum niepodległościowe, które miało być przeprowadzone w 2019 r. Nic z tego nie wyszło, gdyż ujawniono rosyjskie powiązania Marinellego. Od tej pory ochota na secesję z USA wyraźnie w Kalifornii spadła, zaś poważna większość respondentów na pytanie o ewentualność oddzielenia odpowiada zdecydowanym „nie”. Zresztą według konstytucji zgodę na niepodległą Kalifornię musiałyby wyrazić dwie trzecie deputowanych Kongresu oraz podobna większość przedstawicieli stanów USA. A na to nie ma żadnych szans.
Marinelli zapewne zawsze świetnie o tym wiedział. Nie bez powodu w 2016 r. wyjechał do Rosji, jak zapewniał, na stałe. Niespodzianie jednak wrócił stamtąd w grudniu roku ubiegłego. Czyżby nie spodobało mu się życie w „wielobiegunowej” rzeczywistości?