W chwili, gdy ten numer „Przewodnika” dotrze do czytelników, ci będą już znali wyniki spotkania sekretarza stanu USA Anthony’ego Blinkena z rosyjskim ministrem spraw zagranicznych Siergiejem Ławrowem. „Rozmowę ostatniej szansy” wyznaczono na 24 lutego, ale pod zgłoszonym przez Amerykanów warunkiem, że do tego czasu Rosja nie zaatakuje Ukrainy. A tego wykluczyć nie można, gdyż sytuacja zmienia się z dnia na dzień i wydaje się, że w pełni nie kontroluje jej nawet sam inicjator całego zamieszania, Władimir Putin.
Innym ważnym momentem będzie początek ostatniego tygodnia tego miesiąca (21–22 lutego), kiedy to w Brukseli odbędą się konsultacje krajów Unii Europejskiej oraz NATO, mające ustalić wspólną taktykę wobec rosyjskiego zagrożenia. W tym samym czasie w Wiedniu, na posiedzeniu Rady Stałej OBWE, debatowana będzie kwestia objęcia Rosji sankcjami prewencyjnymi, gdyż nawet nie atakując zbrojnie Ukrainy, kraj ten spowodował znaczący wzrost napięcia w Europie. W Brukseli czynny będzie nasz minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau, który z racji polskiego przewodnictwa OBWE reprezentuje tę organizację na zewnątrz. Uwaga na marginesie: ukraiński kryzys stał się długo wyczekiwanym impulsem dla polskiej dyplomacji; znowu widać nas w kręgach decyzyjnych świata.
Tajemnica Putina
To wszystko na szczęście nie przypomina niedawnych jeszcze, kasandrycznych prognoz, jakoby Moskwie udać się miał kolejny już manewr bezkosztowego powiększania własnego terytorium – tym razem z Kijowem. Metoda wojny hybrydowej i „zielonych ludzików” świetnie zadziałała na korzyść Kremla w momencie aneksji Krymu oraz kryzysu w Donbasie i wydawało się, że reżimowi Putina nie pozostaje nic lepszego, jak cierpliwe kontynuowanie raz obranej strategii. Tym bardziej że kraje Zachodu, jak dotąd, równie cierpliwie dały się na nią nabierać, oswajając się z coraz to nowymi aktami gwałcenia przez Rosję prawa międzynarodowego. Dobitnym tego przykładem była powszechna zgoda na uruchomienie systemu energetycznego „Nord Stream 2”.
W połowie lutego na światło dzienne wydostał się informacyjny przeciek o poufnych rozmowach przedstawicieli Ukrainy i Rosji; przeciek ten zbiegł się w czasie z wypowiedzią ukraińskiego dyplomaty niewykluczającą, że Ukraińcy będą w stanie uznać separatystyczne „republiki” Doniecka i Ługańska – co jest jednym z czołowych postulatów Kremla. Nawet prezydent Zełeński o akcesji Ukrainy do NATO (co z kolei dla Rosjan jest rzeczą nie do przyjęcia) zaczął wypowiadać się dwuznacznie, tak jakby pogodził się z tym, że nigdy do niej nie dojdzie. Ukraina w strefie wpływów Rosji – ten cel wydawał się już bardzo blisko. Tymczasem wystarczyło kilka dni, aby klimat zmienił się diametralnie. Ukraińcy wycofali się z wszelkich dwuznaczności i odtąd twardo opowiadają się za prozachodnim kursem, odrzucając zarówno rosyjskie umizgi, jak i pogróżki. Także Zachód jakby zaczął mówić innym niż dotąd głosem, mimochodem przyznając, że mylił się, ustępując Rosjanom i postulując potrzebę zwarcia szeregów w obronnym szyku.
Co mogło spowodować taką zmianę? Wydaje się, że sam Władimir Putin. W pewnym momencie stracił on polityczną cierpliwość, która dotąd była jego atutem: zaczął podkreślać, iż Rosja nie może dłużej czekać i już teraz, właściwie natychmiast domaga się od Zachodu zgody na uznanie Ukrainy za rosyjską strefę wpływów. Stąd wzięło się rosyjskie ultimatum, skierowane do czołowych państw zachodnich w styczniu tego roku; militarne szachowanie Ukrainy jest dalszym ciągiem tej samej akcji.
I tutaj Putin się przeliczył, gdyż zamiast kolejnego ustępstwa Zachodu reakcją była amerykańsko-europejska dezaprobata i usztywnienie na rosyjskie propozycje. Dlatego też setki czołgów grzeją motory w pobliżu ukraińskiej granicy, ale jej nie przekraczają. Analitycy na całym świecie głowią się, o co chodzi Putinowi, ale być może jego największą tajemnicą nie jest obecnie jakiś plan, lecz przeciwnie – jego brak. Rosyjski przywódca od kilku tygodni robi wrażenie, jakby w tym, co robi, poddawał się biegowi dnia.
Drugiej okazji już nie będzie
Dlaczego tak się stało? Możliwa jest jedna z dwóch odpowiedzi. Pierwsza to nacisk lobby militarnego. Putin mógł ulec generałom, których na froncie walki z Zachodem zapewne irytują nieustanne zabiegi rosyjskich dyplomatów, biznesmenów i programistów (czytaj: trolli), zabiegi, w których wojskowi niewiele mają do powiedzenia. Mogli więc zażądać „sukcesu” – wyrazistej akcji zbrojnej, w której wykażą własną przydatność.
Druga hipoteza zwraca uwagę na wiek rosyjskiego przywódcy. Starzejący się Putin (70 lat) z pewnością chciałby zakończyć swoje panowanie w laurach tego, któremu udało się „odbić od Zachodu” Ukrainę. I wykalkulował, że teraz jest na to najlepszy moment, potem będzie już tylko trudniej. Dlatego zagrał va banque z ultimatum – i na szczęście chyba przelicytował.
Doniecka gangrena
Postulatem Rosji – obok żądania, by Zachód zagwarantował, iż Ukraina nigdy nie wstąpi do NATO – jest uznanie przez Kijów autonomii Doniecka i Ługańska. Takie to „autonomiczne” twory miałyby, w myśl Moskwy, wejść w skład „federacyjnej” Ukrainy. Ten postulat został sformułowany w porozumieniu zawartym w 2014 r. w Mińsku, które Ukraina przyjęła pod wyraźnym naciskiem chwili, i którego faktycznie nie przestrzega. Nie przestrzega go również Rosja, co nie przeszkadza jej w odwoływaniu się do tamtego uzgodnienia. Uczynił to chociażby ostatnio minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow podczas moskiewskich rozmów ze Zbigniewem Rauem.
Ów pozornie sensowny postulat jest jednak – z czego Rosjanie doskonale sobie zdają sprawę – czymś dla Ukrainy śmiertelnie niebezpiecznym. Prawdziwa federacja jest dobrowolnym zrzeszeniem podmiotów w większą całość państwową, na rzecz wspólnego dobra i wspólnego bezpieczeństwa. Taką federacją są na przykład Stany Zjednoczone. „Federacja” Kijowa z Donieckiem i Ługańskiem byłaby włączeniem w ukraiński system państwowy, który i bez tego boryka się z wieloma trudnościami, dwóch dywersyjnych, promoskiewskich ośrodków, w których nadto władza sprawowana jest przy pomocy metod jawnie gangsterskich. Taki związek nie tylko nie uczyniłby Ukrainy silniejszą, ale wepchnąłby ją całą w otchłań politycznego chaosu, gdyż obie „autonomie” blokowałyby każdą rzeczywistą reformę, która wychodziłaby z kijowskiej centrali.
W tej sytuacji – jeśli Doniecka i Ługańska nie będzie można odzyskać na dawnych zasadach – lepsze już będzie oddanie owego terytorium Rosji. Dla Ukrainy może to się okazać odcięciem gnijącego palca, który w przeciwnym razie zaraziłby gangreną cały organizm.