Przed pół wiekiem swoją „wielką czwórkę” miał nie tylko Liverpool, ale i Sydney. Świat nie pamięta o nich tak jak o Beatlesach, ale ich nazwiska znają dotąd przynajmniej wszyscy na australijskim kontynencie. Michael Anderson, Billy Craigie, Tony Coorey i Bertie Williams nie tworzyli bynajmniej rockowej kapeli, byli zwykłymi młodymi ludźmi, którzy – jak miliony ich rówieśników na całym świecie – nosili spodnie-dzwony, malowane T-shirty, fryzury afro i opaski na czołach. Pokolenie, do którego należeli, uwielbiało słowo „wolność”, kojarząc je jednak bardziej z narkotykowym odlotem niż z konkretnymi społecznymi postulatami. Inaczej z naszą czwórką: oni wiedzieli, czego chcą. I jeszcze jedno: wszyscy byli Aborygenami.
Elektryzujące słowo „ambasada”
Był 26 stycznia 1972 r., ciepły dzień, gdyż na południowej półkuli panuje wtedy lato. Naszych bohaterów do żywego dotknęło świeżo wysłuchane przemówienie premiera, który zapowiedział, że aborygeńskie pretensje do australijskiej ziemi nie mają żadnych szans prawnej realizacji. Spontanicznie pojechali z Sydney do Canberry, do parlamentu. Do środka szacownej instytucji oczywiście nikt nie wpuścił podejrzanie wyglądających oberwańców. Tymczasem nastał wieczór, więc na trawniku przed gmachem zgromadzenia narodowego chłopcy ustawili namiot.
Co robić dalej? Williams wpadł na pomysł, by przed wejściem wystawić karton z napisem: „Ambasada Aborygenów”. Był to strzał w dziesiątkę. Niebawem wokół namiotu czwórki z Sydney wyrosło całe namiotowe miasteczko, w którym koczowało dwa tysiące osób. Aborygenów było tam względnie niewielu, przeważały osoby uznawane za białe, ale z aborygeńskim pochodzeniem. Byli też tacy, który nie mieli w żyłach ani kropli aborygeńskiej krwi: akademicy, artyści, dziennikarze. Oni też byli dziećmi swojej epoki, która upomniała się o prawa ignorowanych dotąd wspólnot etnicznych. A w Australii taką wspólnotą byli właśnie Aborygeni. Ludzie ci właściwie nie mieli dotąd w tym kraju żadnego oficjalnego przedstawicielstwa. Dlatego słowo „ambasada” działało tak elektryzująco na wyobraźnię.
Depozytariusze, nie właściciele
Termin „Aborygen” pochodzi z łaciny i oznacza osobę mieszkającą w danym kraju „od początku” (ab origine). Nazwa ta, choć obca pochodzeniem, była Aborygenom potrzebna, gdyż ci australijscy autochtoni, podzieleni na kilkaset grup plemiennych i językowych, nie mieli rodowitego wspólnego imienia. A zamieszkują Australię od, lekko licząc, kilkudziesięciu tysięcy lat. Przez ten czas, odizolowani od ludów innych kontynentów, jakby zatrzymali się w rozwoju – nie wykształcili stałych osad ani rolnictwa. Jednocześnie ten ich „prymitywizm” połączony był z subtelnie ukształtowaną kulturą, z którego to powodu wybitny antropolog Claude Levi-Strauss nazwał ich „duchowymi arystokratami świata”. A jednym z ważnych elementów ich duchowej wrażliwości był specyficznie opiekuńczy stosunek do ojczystej ziemi.
Stąd wziął się wiekowy dramat, którego kolejnym aktem było ustawienie namiotu-ambasady. Gdy w 1788 r. rozpoczęła się kolonizacja Australii, angielscy osadnicy, napotykając Aborygenów, rozumowali podobnie jak jeden z bohaterów filmu Fortepian: skąd oni wiedzą, że ta ziemia należy do nich? Przecież nie mają przy sobie pisanych tytułów własności. Szanse porozumienia dodatkowo komplikował fakt, że w poczuciu rodowitych mieszkańców było dokładnie na odwrót: to oni do ziemi należeli. I ten stan rzeczy nakładał na nich obowiązek jej chronienia – nie jako właściciele, ale depozytariusze. Z kolei system kolonialny, a za nim prawodawstwo niepodległej Australii, przyjęło zasadę „ziemi niczyjej” (terra nullius), którą rzekomo można było z tego tytułu swobodnie zasiedlać. Faktycznie, Aborygeni nie mieli zwyczaju stawiać parkanów z tabliczkami „własność prywatna”.
Zapoczątkowało to dwa wieki konfliktu, w którym Aborygeni, pod względem cywilizacyjnego rozwoju strona niepomiernie słabsza, stale przegrywali. Usunęli się w najmniej gościnne rejony kontynentu, tam, gdzie białym najtrudniej było dotrzeć. Ci, którzy tego nie zrobili, osiedli na obrzeżach nowo wybudowanych miast – jako pariasi, zamieszkujący dzielnice nędzy zrobione z przysłowiowych puszek po piwie.
Spór o „odzyskanie ziemi” bynajmniej się nie zakończył, w australijskich sądach nadal rozpatruje się plemienne pozwy. Na zdjęciu protest, który odbył się w 2016 r. w Sydney, fot. Wikipedia
Wyrosło nowe pokolenie
Jeszcze w połowie lat 60. w Australii ludność rdzenna nie miała nawet praw obywatelskich. Kto by się przejmował garstką dzikusów lub przeżartą patologiami ludnością slumsów? Dopiero w tym czasie niektórzy biali zaczęli zauważać, że patologie owe sprowadził sam demokratyczny system, który tych ludzi wykorzenił. I to właśnie ci biali pionierzy zaludnili miasteczko namiotowe pod „ambasadą”.
Po pięciu miesiącach, w marcu 1972 r., policja siłą rozpędziła protestujących, niszcząc ich namioty i konfiskując rzeczy osobiste. Idei, raz wyrażonej, nie udało się jednak stłumić: ludzie podobnie myślący policzyli się wzajemnie i doszli do wniosku, że warto jest ich protest uparcie kontynuować. Nie chcieli wojny z australijskim państwem, lecz ustroju, gdzie w ramach tegoż państwa ludność rodzima cieszyć się będzie choćby minimum społecznej reprezentacji oraz minimum kulturowej autonomii.
Miasteczko namiotowe trwało więc nadal, rozbijane w różnych miejscach stolicy. Czasem ludziom udawało się wrócić pod parlament, dopóki nie przegoniła manifestantów kolejna akcja policyjna. Ale za każdym razem coraz trudniej było ją urządzać bez skandalu. W końcu w „miasteczku” pojawił się premier – i zaczęły się negocjacje.
Punktem przełomowym była decyzja Sądu Najwyższego z 1993 r., dająca poszczególnym aborygeńskim wspólnotom etnicznym uprawnienia podobne do tych, jakimi cieszą się Indianie w USA. Ci, którzy czują związek ze swoim plemieniem, mogą czuć się u siebie w specjalnie wytyczonych i prawnie uznanych terytoriach. Ponadto rząd i białe społeczeństwo, chcąc eksploatować ziemię – np. pod elektrownie czy kopalnie – musi konsultować to z odpowiednimi, lokalnymi aborygeńskimi „depozytariuszami”. Historyczny akt był finałem dziesięcioletniego sporu, jaki toczył z australijskim wymiarem sprawiedliwości Eddie Mabo, skromny nauczyciel w autochtonicznej szkole na przylegających do Australii Wyspach Cieśniny Torresa. Mabo wygrał tę walkę, gdyż nie był sam – Aborygeni w ciągu owego dwudziestolecia, zapoczątkowanego proklamacją „ambasady”, dorobili się pierwszego pokolenia z wyższym wykształceniem.
W chwili obecnej grunta należące do „rezerwatów” (to niezręczna nazwa, ale się przyjęła), jak również inne tereny, objęte ochroną prawną za względu na aborygeńskie dziedzictwo kulturowe, stanowią aż 40 proc. obszaru całej Australii. To bardzo dużo, zważywszy, że Aborygeni stanowią dziś zaledwie jeden procent ludności tego państwa-kontynentu. Jest to więc jeden procent, ale z tytułem pierwszeństwa. A spór o „odzyskanie ziemi” bynajmniej się nie zakończył, w australijskich sądach nadal rozpatruje się plemienne pozwy.
„Ambasada” po dwudziestu latach tułaczki wróciła na pierwotne miejsce – już jako chroniona ustawą pamiątka narodowej kultury, wspólne dziedzictwo potomków Aborygenów i białych osadników.