Logo Przewdonik Katolicki

Bać się czy nie bać?

Jacek Borkowicz

Czy gdyby w 2014 r. Ukraina posiadała broń nuklearną, putinowska Rosja odważyłaby się przypuścić wobec niej hybrydowy atak?

Po zapowiedzi ze strony Helsinek i Sztokholmu o przystąpieniu do NATO Moskwa odpowiedziała tak, jak można się było spodziewać: Boicie się nas, Finowie i Szwedzi? Teraz będziecie się bać jeszcze bardziej, kiedy w pobliżu waszych granic, w przypadku Szwecji korzystając także z kaliningradzkiej enklawy, rozmieścimy wyrzutnie rakiet z jądrowymi głowicami. Skierowane w waszą stronę.
Komunikat o podobnej treści wygłosił też zapewne Władimir Putin podczas osobistej rozmowy telefonicznej z prezydentem Finlandii, która miała miejsce w sobotę 14 maja. Stanowisko rosyjskiego przywódcy brzmi na pozór logicznie i przekonująco. Akcja wywołuje reakcję, napięcie – wzrost napięcia po drugiej stronie. Czy jednak tak jest naprawdę? W odpowiedzi posłużmy się przykładem Ukrainy.
W 1994 r. to powstałe na gruzach ZSRR państwo dysponowało jeszcze dużym arsenałem jądrowym, przejętym w spadku po czerwonym moskiewskim imperium. Sowieckim przywódcom, od czasów Stalina marzącym, zaś od Chruszczowa czyniącym realne wysiłki w kierunku podboju reszty świata przy użyciu nuklearnego szantażu, nie przyszło do głowy, że wyrzutnie, zainstalowane przez nich na terytorium zachodniej Ukrainy, a służące do potencjalnego ataku na kraje Europy Zachodniej, mogłyby kiedykolwiek obrócić się przeciw nim samym. Historia jednak nieustannie płata figle, dlatego przywódcy Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Ukrainy oraz Rosji (którym wówczas był Borys Jelcyn), zebrani w grudniu tamtego roku w Budapeszcie, uroczyście ogłosili że Kijów, w imię światowego pokoju, wspaniałomyślnie zrzeka się posiadania nuklearnego arsenału, który przekazany zostanie Rosjanom. W zamian owi Rosjanie, do spółki z Amerykanami i Brytyjczykami, stawali się gwarantami ukraińskiej niepodległości oraz integralności terytorialnej.
Co z tych gwarancji wyszło, widać od momentu aneksji Krymu, widać to tym wyraźniej z chwilą frontalnej rosyjskiej agresji na Ukrainę. Rosja cynicznie złamała postanowienie, zaciągnięte wobec Ukrainy i świata w Budapeszcie, wykorzystując podstępnie fakt samorozbrojenia jej sąsiadki, którą, jak widać, już wtedy Moskwa traktowała jako potencjalnego przeciwnika oraz ofiarę inwazji. Zawiodły także gwarancje Waszyngtonu i Londynu: dziś Ukraina, mimo pomocy ze strony tych krajów, jest bezkarnie przez Rosję bombardowana, Moskwa używa też wobec niej, ile wlezie, argumentu atomowego szantażu. Nie jest to fakt wygodny z punktu widzenia czystego sumienia USA i Wielkiej Brytanii i nic dziwnego, że czynniki decyzyjne tych krajów robią wszystko, aby o niewygodnym epizodzie memorandum budapeszteńskiego zapomnieć. Ale fakt pozostaje faktem i jako taki powinien nas czegoś uczyć.
Czy gdyby w 2014 r. Ukraina posiadała broń nuklearną, putinowska Rosja odważyłaby się przypuścić wobec niej hybrydowy atak? Prawdopodobnie nie. Czy gdyby Kijów posiadał wyrzutnie z jądrowymi głowicami do tej pory, doznałby 24 lutego uderzenia ze strony Moskwy? Z pewnością nie. Tak bowiem właśnie działa atomowy straszak. Stara rzymska zasada „Chcesz mieć pokój 
– szykuj wojnę” pozostaje w mocy. Oczywiście nie chodzi tu o intencjonalne „szykowanie wojny”, to zdanie, jak w przysłowiach bywa, jest paradoksem. Rzecz w tym, aby strona pokojowo usposobiona mogła odpowiednim stanem uzbrojenia zniechęcać agresora. Rozbrajając się sama, tylko go do agresji zachęca. Taka jest już ludzka natura. Kolejny raz dowiódł tego ranek 24 lutego.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki