Był wrzesień 2013 roku. W Teatrze Muzycznym w Poznaniu odbywała się jubileuszowa gala z okazji 40-lecia miesięcznika. Ojciec Marcin miał wtedy 80 lat, a choroba Alzheimera coraz bardziej kładła się cieniem na jego funkcjonowaniu. Wyszedł na scenę Teatru Muzycznego w Poznaniu, by odebrać Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski, którym uhonorował go prezydent Rzeczypospolitej. Stanął przy mikrofonie w świetle reflektorów, trzymając w ręce uzasadnienie nagrody, popatrzył na salę i w pełni świadomie zaczął pozdrawiać siedzących na widowni z imienia i nazwiska. Wzruszenie było ogromne.
Duszpasterz
Na fali gierkowskiej odwilży w 1973 r. stworzył formułę pisma, które od niemal pół wieku nic nie straciło ze swej aktualności. Zależało mu na docieraniu do ludzi, dla których wiara nie jest tylko kwestią tradycji, lecz przede wszystkim świadomym wyborem. Chciał, by pisać o Bogu językiem zrozumiałym dla przeciętnego odbiorcy bez wykształcenia teologicznego. Dzięki niezwykłym cechom charakteru umiał zgromadzić wokół siebie grono wybitnych pisarzy i osobowości literackich ówczesnej epoki – Andrzeja Kijowskiego, Annę Kamieńską, Romana Brandstaettera czy Kazimierę Iłłakowiczównę. W późniejszych latach także Juliana Stryjkowskiego, Barbarę Skargę i Pawła Hertza. Siadał z nimi przy jednym stole, mimo że ich drogi do Kościoła były często bardzo kręte. Przy nim powściągali swoje charaktery i wzajemne uprzedzenia.
Nie pisał wiele. Widział siebie jako tego, kto tworzy przestrzeń spotkania i jest klamrą spinającą kolejne numery, przemyślane drobiazgowo tak od strony autorów, jak i tematów. Dziś, gdy dostęp do wszelkiego rodzaju literatury i teologii jest na wyciągnięcie ręki, trudno sobie wyobrazić czas komunistycznej „małej stabilizacji” na tle której „W drodze” było niczym powiew wolności i świeżego oddechu. Przeglądając listę autorów z lat 70. i 80. można dostać intelektualnego zawrotu głowy: Yves Congar OP, Paul Evdokimov, Hanna Arendt, Henri de Lubac SJ, Romano Guardini, Andrzej Szczypiorski, Jan Józef Szczepański, Leszek Kołakowski. A to tylko nazwiska pierwsze z brzegu. Na początku lat 80., gdy „W drodze” nabrało rozpędu, z odwagą wystawiał je w zawodach literackiej pierwszej ligi. Jako pierwszy w Polsce zdecydował się na wydanie opowiadań Gustawa Herlinga Grudzińskiego (figurującego jeszcze wtedy na indeksie cenzury), a potem także przełomowych tłumaczeń dzieł Szekspira autorstwa Stanisława Barańczaka.
Redaktor
Jego siła tkwiła w niezwykłej umiejętności wyszukiwania talentów. Tak było z Janem Górą OP, Janem Grzegorczykiem, Maciejem Ziębą OP, Michałem Zioło OCSO czy Pawłem Kozackim OP. Wielu z nich publikowało swoje pierwsze teksty, będąc jeszcze dominikańskimi klerykami. To było nie do pomyślenia, bo mówimy o czasach, gdy druk był wyróżnieniem, oznaczał nobilitację, przynosił satysfakcję i podbudowywał ego. W miarę rozwoju „W drodze”, które w 1981 r. przekształciło się w wydawnictwo o tej samej nazwie, skład redakcyjny poszerzał się między innymi o Andrzeja Skworza (dziś naczelnego dwumiesięcznika „Press”), Romana Bąka (niezwykłego poetę i eseistę związanego potem z Wydawnictwem Poznańskim) czy Wojciecha Unolta (do dziś aktywnie działającego w polskiej dyplomacji). W sumie kilkadziesiąt osób, które zostawiły swój ślad w pokojach najpierw przy ulicy Cichej w Poznaniu, a potem przy Kościuszki.
Należał do ginącego gatunku redaktorów, którzy niczym Jerzy Giedroyć z paryskiej „Kultury”, zasypani stosami tekstów przesyłanych z propozycjami publikacji, czytali je powoli i z namysłem, przechodząc potem do długich dyskusji z autorami wokół proponowanych przez nich tez. Michał Zioło, który dołączył do redakcji w 1987 r., wówczas jeszcze dominikanin, a dziś trapista, wspominając swoje początki pisał o ojcu Marcinie tak: „Ubierał się jak generał Sosabowski – zielona kurtka spadochroniarza, nasunięty na ucho beret, postawiony wysoko kołnierz, maskujący dyskretną koloratkę. Przestrzegał bezwzględnie zasad konspiracji i maskowania. Powód był oczywisty – nikt nie miał prawa się dowiedzieć, bo czasy były wciąż złe, że przy ulicy Cichej mieści się utajniony acz głośny momentami lokal podchorążówki – redakcji. Gdy tylko jednak naszym oczom udało się wyłuskać jego sylwetkę z oparów porannej mgły, redaktorzy Grzegorczyk i Unolt rzucali się otwierać na oścież szerokie okna. Potem gnąc się w pokłonach, wołali na całą ulicę: „Ojcze! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Niech będzie pochwalony! I jak się to mówi – szlag trafiał całą konspirację”.
Świadek
Jego życie to historia Polski w pigułce. Urodzony na Wołyniu w 1933 r., deportowany z matką i siostrami do Kazachstanu w 1940 r. Tam samodzielnie uczył się polskiego na Trylogii Sienkiewicza, w przerwach między wyprawami na step, gdzie – jak wspominał – zbierał krowie łajno, którym palono w piecu, by przeżyć, bo głód był okrutny. Ojciec – żołnierz kampanii wrześniowej, zginął rozstrzelany przez hitlerowców w 1942 r.
Wrócił do Polski w 1946 r. Mama chciała, by został budowniczym mostów, bo w końcu inżynier to konkretny zawód, a on choć początkowo myślał o krakowskiej AGH, ostatecznie wybrał polonistykę w Poznaniu. Zafascynowany stylem Joachima Badeniego OP związał się z duszpasterstwem przy ul. Niepodległości. W 1958 r. trafił do reaktywowanego rok wcześniej „Przewodnika Katolickiego”, którym kierował wówczas ks. Roman Mieliński. Mówił o nim z nieukrywanym szacunkiem: „Miał krótki zdecydowany sposób traktowania. Niewielkiego wzrostu, łysy, o rzymskich rysach twarzy. Jak coś powiedział, to szkoda gadać. Mówiliśmy wówczas Roma locuta, causa finita”. Przez cztery lata nabierał redaktorskich szlifów, ale jednocześnie rozeznawał decyzję odnośnie do przyszłego życia. Ujmowali go stylem i manierami poznani w redakcji „Przewodnika Katolickiego” Karol Meissner OSB i Paweł Szczaniecki OSB. Do tego stopnia, że przez chwilę zastanawiał się, czy zostać benedyktynem. Ostatecznie w 1962 r. wstąpił do dominikanów. Wyświęcony sześć lat później wrócił do pracy w „Przewodniku”, choć już wtedy z silnie kiełkującym w głowie marzeniem o ogólnopolskim dominikańskim piśmie.
Spełnił je w 1973 r., zarażając pomysłem współbraci: Jana Andrzeja Kłoczowskiego OP, Konrada Hejmo OP i Jacka Salija OP. W późniejszym czasie wspierany także przez Wiesława Szymonę OP, Jana Spieża OP, Aleksandra Hauke-Ligowskiego OP i Wojciecha Giertycha OP. Gdy wyszedł pierwszy numer, niektórzy mówili, że to się nie uda, bo „pierwszy numer w drodze, drugi w rowie, a trzeci się nie ukaże”. Na przekór wszystkim z powodzeniem kierował redakcją do 1995 r., wydając pierwsze 262 numery, tworząc przez 23 lata jedną z intelektualnych wizytówek zakonu.
W ostatnich latach mieszkał w Krakowie, zmagając się z pogarszającym się stanem zdrowia. Zostawił po sobie żywą pamięć delikatnego i wrażliwego człowieka. Zmarł 1 lutego tego roku.
Wspominając początki „W drodze”, mówił: „Ludzie, których drogi do Kościoła były bardzo dramatyczne, potrafią bardziej przekonująco opowiadać o spotkaniu z Bogiem (…), przeżywszy różne życiowe zawody, zaznawszy tułaczki czy pustki świata. Ich świadectwo wiary staje się autentyczne i przekonujące. Potrafią pisać o wierze żywym językiem własnego doświadczenia, jakże odbiegającym od języka profesjonalistów”. Trudno nie odnieść wrażenia, że dziś brzmi to jak redaktorski testament.
Korzystałem z książki Poznaniacy II. Portretów kopa i trochę (W drodze 1997) i tekstów z jubileuszowego numeru miesięcznika „W drodze” (482) 10/2013.