Dziesięć lat wojny w Syrii przyniosło zniszczenie kraju i tragedię milionów jego mieszkańców wewnątrz granic oraz uchodźców w Libanie, Turcji, Jordanii i w całej Europie. Świat zdążył się już do tej wojny przyzwyczaić i rzadko zadaje sobie pytanie o możliwości trwałego pokoju. Trzeba je jednak nadal uparcie stawiać. Ale by miało to sens, należy jeszcze wcześniej zadać inne, podstawowe pytanie: czym w istocie jest państwo syryjskie? Bo jest to pytanie o rzeczywistą wartość puli w grze, którą na terenie Syrii od dekady toczą możni tego świata.
Państwo postkolonialne
Powyższy tytuł może wzbudzić zdziwienie: typowymi państwami postkolonialnymi są przecież kraje Czarnej Afryki, z których większość wybiła się na niepodległość około 1960 r. Syria leży gdzie indziej, posiada też zupełnie inną historię oraz strukturę etniczną. Gdy w głębokiej Afryce historia, przynajmniej ta pisana, zaczęła się gdzieś w połowie, a nawet dopiero pod koniec XIX w., wraz z ekspansją Francuzów, Anglików i Niemców – Syria, jako kraj, znana była od tysiącleci, uchodząc wręcz za kolebkę naszej cywilizacji. Gdy pod względem językowym kraje Afryki podzielone są na dziesiątki narodów oraz wspólnot etnicznych, których granice z reguły idą w poprzek granic państwowych, w Syrii od wieków mówi się właściwie tylko jednym językiem – arabskim. Gdzież tu porównanie do postkolonializmu?
Zadajmy sobie jednak pytanie o to, co jest istotą owego systemu. Tutaj modelową odpowiedź znowu daje nam Czarna Afryka. Te niepasujące do mapy językowej granice państwowe, które istnieją tam do dziś, wytyczyli przecież nie sami Afrykanie, lecz biali kolonizatorzy. To oni pozostawili w spuściźnie swoim następcom nienaruszone w zasadzie struktury państwowej administracji. Wystarczyło tylko zmienić urzędników – białych na czarnych. I takie w istocie są obecnie kraje Czarnej Afryki. Gdy odgarniemy pianę rządowej propagandy, okaże się, że rządzą nimi tacy sami kolonizatorzy, jak sto lat temu – tylko o innym kolorze skóry.
Ten czynnik decyduje o słabości państw afrykańskich. Ale także o słabości Syrii.
Sto lat kreski na pustyni
Od XVI wieku, czyli przez całe 400 lat, tereny Syrii były peryferiami mocarstwa osmańskiej Turcji. Dopiero w wyniku I wojny światowej tureckie imperium, pokonane przez zjednoczone siły Francuzów oraz Anglików, zmuszone było oddać pod okupację tych ostatnich swoje południowe kresy. Dwaj okupanci już w 1916 r., a więc jeszcze przed ostatecznym zwycięstwem, podzielili skórę na nadal żyjącym niedźwiedziu, przeciągając prostą kreskę w poprzek pustyni, oddzielającej Morze Śródziemne od Mezopotamii. To co „na lewo”, dostali Francuzi, to co „na prawo”, zagarnęli Anglicy. Linia, od nazwisk negocjatorów porozumienia, Brytyjczyka i Francuza, nazwana została „linią Sykes–Picot”.
Tak właśnie powstały Syria oraz Irak – oczywiście jako państwa, nie nazwy terenowe, bo te istniały już od dawna. W okresie międzywojennym zbudowano tam odrębne administracje, na wzór francuski i angielski. Mniej więcej od czasów II wojny administracje te przejmowane są stopniowo przez arabskojęzyczny element miejscowy, czego finałem było ogłoszenie w obu krajach niepodległości. Mamy tu więc historię jako żywo przypominającą te z Czarnej Afryki.
A postkolonialna „linia Sykes–Picot” determinuje do dzisiaj rzeczywistość Syrii oraz Iraku, czego dowodem jest chociażby wojna, która od lat toczy się w obu tych krajach.
Stabilność zamiast demokracji
Ale to przecież nie koniec podobieństw. Bo pod cienką folią językowej, arabskiej jedności buzuje cały kalejdoskop wspólnot religijnych i obyczajowych. Syria, owszem, jest krajem islamskim, lecz ten islam podzielony jest na szereg odłamów. Poza tym są tam również odrębne grupy chrześcijan, i wreszcie – społeczności religijne powstałe na pograniczu islamu i chrześcijaństwa, często o charakterze sekt.
Problem w tym, że większość owych grup jest ze sobą skłócona, i to skłócona „tradycyjnie”, od wielu pokoleń. A to oznacza, że narosłych między nimi konfliktów nie da się rozwiązać za pomocą jakiejś jednej sensownej formuły. Tutaj potrzebny jest długotrwały proces, inaczej państwo się rozleci.
Syria nigdy tego czasu nie miała. Przejmując państwo od Francuzów, jego włodarze zdecydowali się na demokrację w stylu zachodnim. Ta piękna zasada miała tylko jedną podstawową wadę – brak jej było społecznego oparcia, a więc stabilności. I oto pod hasłem stabilności, w 1963 r. przejęli tam władzę, w drodze przewrotu, wojskowi związani z partią Baas, propagującą zasady arabskiego socjalizmu.
Jednak socjalizm, podobnie jak w wielu innych krajach świata, był w Syrii tylko propagandowym hasłem. Istotą sprawy były i nadal są rządy silnej ręki, która trzyma w całości trzeszczące od wewnętrznych sporów granice państwowe.
Tylko w czyim imieniu tu rządzić? Każda większa grupa religijna, dostawszy tę władzę, zdestabilizuje cały układ, przenosząc na poziom ogólnopaństwowy stare etniczne waśnie. Ale i na to znalazł się sposób – rządy w kraju przejął klan Asadów, którzy są alawitami. Ta niewielka wspólnota wyznaniowa, osiadła w górach nad Morzem Śródziemnym, należy do islamu, choć przez wielu muzułmanów uznawana jest za nieprawowierną.
Asadowie oczywiście otoczyli się innymi oficerami-alawitami, i w ten sposób powstał system, w którym mały, wojskowo-religijny klan do dziś utrzymuje władzę nad całym wielkim krajem. Było to rozwiązanie mało demokratyczne, ale przez dłuższy czas zapewniało Syrii jako taką równowagę.
Klincz
Ta równowaga skończyła się w 2011 r., wraz z tchnieniem idącej od strony Tunezji arabskiej wiosny. Powstanie w Syrii szybko przerodziło się w wojnę, zaś wojna – w permanentny stan politycznej i cywilizacyjnej zapaści. Żadna ze stron nie jest w stanie odnieść trwałego zwycięstwa, bo nie pozwolą jej na to ani sąsiedzi, ani też światowe mocarstwa, z których każde ma swoje interesy, związane z odrębną, polityczno-religijną frakcją tej wojny domowej. A są to interesy śmiertelnie sprzeczne, zważywszy, że terytorium Syrii to z powodów geostrategicznych ważny, wręcz kluczowy odcinek politycznej panoramy świata.
W grze taka sytuacja nazywa się klinczem. Ale w klinczu, mimo wszystko, zawsze gorzej mają się ci, którzy chcą coś zmienić, za to lepiej ci, co chcą pozostawić wszystko po staremu. W wypadku Syrii jest to reżim Baszszara al-Asada. Wygląda na to, że porządzi on jeszcze długie lata.
Co mają z tym zrobić sami Syryjczycy? Zacisnąć zęby i „pracować u podstaw”, jak Polacy po klęsce powstania styczniowego? Łatwo to powiedzieć. Myśmy mieli przecież zjednoczony naród, który wspierał zakorzeniony w polskości Kościół. Rządzona przez alawickich Asadów wieloetniczna, ale z przewagą sunnickich muzułmanów Syria, nie ma żadnego z tych jednoczących nas wtedy atutów. Nadal pozostaje areną, na której zbrojny konflikt, ledwo przytłumiony, może wybuchnąć w każdej chwili. I z pewnością wybuchnie. Taki stan rzeczy trwać będzie, dopóki wielcy tego świata nie zrozumieją, że trwały pokój w tym kraju wymaga nie dzielenia skóry na niedźwiedziu, lecz wspólnej strategii.
Ale do tego rozwiązania trzeba polityków globalnego formatu. A takich jeszcze na horyzoncie nie widać.