Od 8 marca wyjeżdżający za granicę obywatele Chin powinni wykazać się specjalnym „certyfikatem zdrowia”, czyli rodzajem dodatkowego paszportu dla osób niezarażonych koronawirusem. Na świadectwie widnieje informacja o przebytym szczepieniu bądź o negatywnym wyniku testu. Danych do certyfikatu dostarcza kontrolerom kod QR, który już teraz setkom milionom Chińczyków umożliwia poruszanie się wewnątrz kraju. Obecny w formie aplikacji w smartfonie kod QR mówi nadto o tym, czy obywatel nie był w bliskim kontakcie z zarażoną osobą lub czy podróżował do regionu uznanego za epidemiczny. Jeśli posiadacz smartfona przejdzie wszystkie te próby pomyślnie, na monitorze aparatu wyświetla się zielony pasek – przepustka do wolności.
Jak dotąd, władze zapewniają, że „certyfikat zdrowia” nie jest obowiązkowy. Ale przecież można chyba uznać za oczywiste, że taki obowiązek zostanie wprowadzony, i to szybko, skoro tylko eksperyment przejdzie fazę pierwszych prób. Taki jest bowiem sens istnienia wszelkich certyfikatów.
Jak dotąd „szczepionkowe paszporty” wprowadziły u siebie tylko Bahrajn oraz Izrael. Jednak szybkie ich wprowadzenie zapowiadają już takie kraje, jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania oraz państwa Unii Europejskiej.
Pożytek z zafałszowanych statystyk
Rok po wybuchu pandemii Chiny – od których zaraza koronawirusa rozeszła się po świecie – zdecydowanie prezentują się światu jako lider skutecznej walki z SARS-CoV-2. Zaczęło się to już na początku kwietnia 2020 r., kiedy to zdjęto blokadę z Wuhanu oraz ogłoszono, że koronawirus w Chinach został pokonany. Przypomnijmy, że działo się to dokładnie w czasie, gdy cała Europa uginała pod naporem wirusa.
Od tego czasu Chiny zniknęły z pola zainteresowania światowych mediów, zajętych zdrowotnymi problemami własnych krajów. A jeżeli już trafiają na nagłówki wielkich portali, to tylko jako potencjalny rozdawca szczepionek. Czy oznacza to jednak, że Chińczycy poradzili sobie z koronawirusem? Bynajmniej. On nadal stanowi poważny problem dla władz ChRL, czego mimowolnym dowodem jest chociażby ostatnia „akcja paszportowa”.
O realnym stanie ekspansji koronawirusa w tym kraju nie dowiemy się z oficjalnych statystyk. Dość powiedzieć, że według nich zachorowało, jak dotąd, zaledwie 100 tys. Chińczyków (dane z 9 marca), z czego niecałe 5 tys. zmarło. Porównajmy to z Polską, w której do tego czasu stwierdzono ponad 1,8 mln zakażeń oraz ponad 45 tys. zgonów. Dziwne to, tym bardziej że nasz kraj liczy sobie niecałe 40 mln mieszkańców, Chiny zaś mają ich 1,4 mld. W dodatku mówimy przecież o światowym ognisku pandemii.
Na dłuższą metę śledzenie nawet zafałszowanych statystyk daje jednak pewien pożytek. Ich wykresy, nie przedstawiając realnego obrazu stanu zdrowia, dają nam przecież pewien wgląd w meandry polityki władz. Tej zdrowotnej i tej ogólnej.
Wuhan: nie dało się ukrywać
W tym mieście, jako pierwszym na świecie, wprowadzono lockdown. Stało się to 23 stycznia, a już 8 kwietnia, w momencie ogłoszenia „zwycięstwa” nad pandemią, Wuhan został otwarty dla komunikacji. Jednak tylko na papierze. W rzeczywistości miasto pozostawało odcięte od reszty Chin aż do czerwca. Ale i wtedy nie skończyły się kłopoty wuhańczyków, gdyż mieszkańców miasta i całej prowincji napiętnowano jako potencjalnych roznosicieli zarazy. Odmawiano im sprzedaży biletów, a restauratorzy, po sprawdzeniu dowodu tożsamości, masowo odmawiali im usług. Tak działo się w całych Chinach przez kilka następnych miesięcy. Jak jest teraz, trudno powiedzieć, jako że mało kto z zewnątrz tam zagląda.
Skąd owo piętno nad Wuhanem? Otóż dwie trzecie wszystkich stwierdzonych przypadków zarażenia pochodzi właśnie stamtąd – z jednej, stosunkowo niewielkiej prowincji. Podobnie jak 3800 na 4850 zgonów. Oczywiście mówimy o danych oficjalnych, według których poza Wuhanem Chiny były w 2020 r. właściwie jedną wielką zdrowotną idyllą. Tymczasem, jak można przypuszczać, epidemia nie ustała ani w Wuhanie, ani też w innych miastach Chin centralnych. Tyle że w Wuhanie nie dało się tego ukrywać. W tym samym czasie, gdy władze proklamowały sanitarne „zwycięstwo”, w mieście tym na koronawirusa umierało (oficjalnie) 200 osób dziennie.
Qingdao: poligon społecznej kontroli
11-milionowy Wuhan był też pierwszym na świecie miastem, w którym przetestowano pod względem obecności wirusa wszystkich mieszkańców. Dokonana w maju masowa akcja zakończyła się sukcesem, zaś wnioski z wuhańskiego przykładu postanowiono spożytkować na kolejnych poligonach doświadczalnych społecznej kontroli.
Na początku października podobną akcją objęto 9-milionowe Qingdao na Półwyspie Szantuńskim. W magazynach tego portowego miasta podobno znaleziono żywe bakcyle wirusa, zagnieżdżone w paczkach zamrożonego dorsza. Pochodzących z importu, co jest szczegółem ważnym. Jak było naprawdę, tego się nie dowiemy, jednak jest faktem, że wtedy właśnie Chiny prowadziły kampanię, mającą udowodnić światu, iż rzekomy globalny roznosiciel koronawirusa sam padł jego ofiarą. Opowieść o importowanych dorszach znakomicie się do tego nadawała.
Za tę propagandową ofensywę zapłacić musieli Bogu ducha winni mieszkańcy Qingdao, których w ciągu pięciu kolejnych dni, bez wyjątku, zmuszono do poddania się przykremu wymazowi z gardła. Efekt? Znaleziono sześć osób z objawami SARS-CoV-2, czyli tyle lub nawet mniej, niż oficjalnie znajdowano w innych prowincjach.
Kaszgar: dopięcie guzika
14 października, więc zaraz po zakończeniu akcji w Qingdao, powtórzono ją w prefekturze Kaszgaru, na zachodnich krańcach autonomicznej prowincji Sinciang-Ujgur. Zamieszkujący ją Ujgurowie to lud pochodzenia tureckiego, w dodatku muzułmanie, zatem osoby już z definicji uznane za dalekie od standardu przeciętnego Chińczyka. W dodatku poddawana przymusowej sinizacji prowincja od dawna stanowi arenę narodowościowych niepokojów. Władze w Pekinie robią więc wszystko, by poddać Ujgurów totalnej kontroli. Szczególnie w Kaszgarze, który w skali prowincji jest stosunkowo najmniej schińszczonym miastem.
Jeszcze za czasów Mao stosowano tutaj drastyczną kampanię kontroli urodzin, często polegającą na zmuszaniu kobiet do późnej aborcji. Ponieważ w Sinciangu grupą o najwyższym przyroście naturalnym są właśnie Ujgurowie, kampania ta przybrała formę narodowościowego ucisku. Obecnie rygory te poluzowano, za to od kilku lat forsuje się w Sinciangu system totalnej kontroli tych, którym udało się urodzić. Z jednej strony jest to sieć elektronicznych urządzeń, gęsta jak nigdzie indziej w i tak przecież kontrolowanych Chinach. Z drugiej – system „domowych obozów reedukacji”, które w liczbie kilkuset poukrywane są w ślepych uliczkach centrów dużych miast. Trafiają do nich… ludzie starsi, gdyż na przekonanie młodych Ujgurów aparatczycy z Pekinu widać nie liczą.
Ale do czasu. Precedens Wuhanu i Qingdao okazał się dużym krokiem naprzód w dziele rozpoznawania granic społecznego oporu. Skoro udało się z rodowitymi Chińczykami, należało spróbować tego samego z Ujgurami.
Jak na zawołanie znaleziono młodą ujgurską robotnicę fabryki tekstyliów, u której stwierdzono obecność wrogiego bakcyla. Miasto Kaszgar natychmiast zamknięto jak zadżumione. Na ulicach ustawiono polowe punkty kontroli, do których ustawiały się kolejki spędzonych tam ludzi.
Akcja trwała dłużej niż w Qingdao, bo 10 dni. W jej toku przebadano przymusowo 5 mln osób. Jednak i tutaj nie można było pochwalić się „sukcesem”: stwierdzono zaledwie 128 zarażonych. W dodatku wszystkie przypadki infekcji pochodziły ze wspomnianej fabryki, która znajduje się poza Kaszgarem. Miasto, jak na złość, okazało się zdrowe.
Co więcej, wszystkie zakażenia były bezobjawowe. Dla zachowania twarzy wpisano je jednak do rejestru. W skali chińskiej jest to rzecz wyjątkowa, jako że owe 100 tys. infekcji nie obejmuje bezobjawowych zakażeń. Ale liczy się co innego. Akcja w Kaszgarze była jak dopięcie ostatniego guzika w procesie zniewolenia jednostki przez wszechobecnego Wielkiego Brata.