Znamy jego kulisy, dokładny przebieg, przywódców, uczestników, kalendarium walk i potyczek. Czy na obrazie powstania wielkopolskiego są jakieś białe plamy?
– O powstaniu wielkopolskim rzeczywiście napisano bardzo wiele. Mamy co najmniej sześć tysięcy publikacji. Do tego dochodzą wydawnictwa lokalne: powiatowe, gminne, parafialne, które wydawane były głównie z okazji setnej rocznicy wybuchu i których liczbę trudno oszacować. Większość przybliża przebieg powstania i jego bohaterów, skupia się na sprawach militarnych, bo to jest najbardziej dynamiczne i nośne.
Dużo mniej wiemy natomiast o kulisach i tle tamtych wydarzeń, jak choćby o tym, kto finansował powstanie i ile ono kosztowało. Z grubsza wiemy, że finansowali je sami Wielkopolanie, ale naukowo nikt tego tematu nie zgłębił. Uzupełnienia domaga się też biografistyka, choć tutaj wiemy coraz więcej, także dzięki wspomnianym wydawnictwom lokalnym, które publikując wykazy powstańców, przywracają ich nie tylko zbiorowej pamięci, ale często także rodzinom, które nie wiedziały, że miały dziadka czy wujka powstańca. Można powiedzieć, że dzięki tym lokalnym inicjatywom powstańcy zeszli z pomników, stali się kimś bliskim, konkretnym, nieanonimowym. Nie wszystko też wiemy o kontekście międzynarodowym powstania, tzn. o tym, jak było postrzegane i oceniane w Europie. Dotąd nikt nie przeprowadził dogłębnych badań archiwów francuskich, brytyjskich, niemieckich, rosyjskich czy ukraińskich. Podobnie jest z takimi kwestiami, jak choćby dyscyplina i morale powstańców, o czym przekonaliśmy się przy pracy nad Encyklopedią Powstania Wielkopolskiego, której jestem współredaktorem. Do białych plam dodałbym jeszcze kwestię udziału w powstaniu poszczególnych grup zawodowych. Od tej strony wielkopolska insurekcja również nie została całościowo przebadana. Wiemy, jak to się kształtowało w niektórych powiatach. Sam zajmowałem się powstańcami na ziemi gnieźnieńskiej, ale w całokształcie trudno to oszacować. Wiemy, że największą grupę powstańców stanowili mieszkańcy wsi – gospodarze i robotnicy rolni, w miastach byli to rzemieślnicy, częściowo zaangażowana była inteligencja, ziemiaństwo i duchowieństwo. Ale ściśle naukowo i statystycznie nikt tego tematu nie zbadał i nie opracował.
Według zgodnej opinii historyków na sukces wielkopolskiej insurekcji ogromny wpływ miała ówczesna sytuacja polityczna w Europie. Mówiąc krótko: czas dojrzał. Ale co jeszcze zdecydowało, że Wielkopolanom się udało?
– Powstanie wielkopolskie wybuchło w najbardziej odpowiednim momencie, dlatego miało możność się rozwinąć i zakończyć sukcesem. Trzeba też powiedzieć, że w porę zostało zakończone. Przypomnijmy, że w czasie zawartego 16 lutego 1919 r. rozejmu w Trewirze pomiędzy ententą a Republiką Weimarską do układu dopisano postanowienie o zakończeniu konfliktu polsko-niemieckiego, a w szczególności powstania wielkopolskiego. Gdyby nie to, w dalszej perspektywie prowadzenie działań byłoby trudniejsze, bo Niemcy przygotowywali kolejną ofensywę, wobec której trudno byłoby nam się obronić.
Ale wracając do momentu wybuchu powstania. Po klęsce państw zaborczych w listopadzie 1918 r. Wielkopolanie liczyli, że ich ziemie wrócą do macierzy. O losie naszego regionu miała zdecydować konferencja pokojowa. Problem w tym, że do końca nie wiedziano, jakie będą jej rozstrzygnięcia. Politycy wielkopolscy, głównie narodowi demokraci, brali pod uwagę wybuch powstania na wszystkich ziemiach zaboru pruskiego. Liczono na pomoc Błękitnej Armii gen. Józefa Hallera, która miała drogą morską przybyć z Francji do Gdańska i przesuwać się dalej na południe. Początkowo planowano wybuch powstania w Poznaniu, Inowrocławiu i Ostrowie Wielkopolskim. Trzykrotnie przesuwano jego datę. Stanęło na połowie stycznia 1919 r.
Ale 26 grudnia 1918 r. do Poznania przyjechał z misją aliancką Ignacy Paderewski. Jak wiemy, na pełne euforii polskie demonstracje patriotyczne Niemcy odpowiedzieli własnym pochodem. Padły strzały. Tak się zaczęło. Spontanicznie.
No właśnie. W powszechnej świadomości utrwalony jest przyjazd Paderewskiego jako iskra zapalna powstania. Ale na tym się przecież nie skończyło…
– Oczywiście. Wiadomości o wydarzeniach w Poznaniu szybko rozeszły się po regionie. Samorzutnie zaczęły formować się ochotnicze oddziały powstańców złożone głównie z mieszkańców danej miejscowości. Niektóre podążyły z pomocą do Poznania, inne wyzwalały rodzinne miejscowości. Powstańcy zajmowali posterunki niemieckie, stacje kolejowe i strategiczne urzędy. Gdy Niemcy próbowali ich wyprzeć, oddziały kooperowały ze sobą, wspierały się nawzajem, tak było m.in. w Gnieźnie i we Wrześni. Trzeba jednak powiedzieć, że te pierwsze działania powstańcze cechowała z jednej strony duża żywotność, z drugiej pewne niedociągnięcia i braki w dowodzeniu.
Dopiero po kilkunastu dniach wyłoniła się grupa dowódców. Byli to głównie porucznicy i sierżanci, którzy mimo niskich stopni wojskowych dobrze radzili sobie na stanowiskach przewidzianych dla oficerów starszych stopniem. Pozwolę sobie wymienić niektórych: Edmund Bartkowski, Paweł Cyms, Konrad Golniewicz, Bohdan Hulewicz, Andrzej Kopa, Włodzimierz Kowalski, Ignacy Mielżyński, Zdzisław Orłowski, Mieczysław Paluch, Edmund Rogalski, Stanisław Siuda, Kazimierz Szcześniak, Bernard Śliwiński i Kazimierz Zenkteler. Ich odwaga i zdyscyplinowanie w dużej mierze zdecydowały o sukcesie powstania. Warto też dodać, że w tej początkowej fazie działań płynna była liczebność oddziałów. Szacuje się, że na froncie walczyło od 9 do 10 tys. ochotników. W połowie stycznia 1919 r. było to już 14 tys.
Czy to prawda, że po wypędzeniu Niemców z własnej wsi wielu powstańców odkładało broń i po prostu wracało do pracy?
– Często tak było, ale nie wszędzie. Jak mówiłem, te pierwsze walki miały charakter spontaniczny. Ochotnicy nie planowali jakichś dalekosiężnych działań operacyjnych czy strategicznych. Ich celem było oswobodzenie rodzinnej miejscowości i ewentualnie okolic. Usuwano więc miejscowe posterunki niemieckie i przejmowano urzędy, by kontrolować miasto. W razie konieczności posuwano się dalej, często z odsieczą do sąsiedniej miejscowości. Po osiągnięciu celu wielu powstańców rzeczywiście wracało do domów i podejmowało przerwaną pracę. Byli jednak tacy, którzy później weszli w szeregi regularnej armii. Tu trzeba wspomnieć, że duży wpływ na sukces powstania mieli jego kolejni głównodowodzący: mjr Stanisław Taczak i gen. Józef Dowbor-Muśnicki. Właśnie mjr Taczak stworzył podstawy organizacyjne powstania i front osłaniający wyzwolony obszar. Z kolei gen. Muśnicki rozwinął zalążki oddziałów powstańczych w regularną armię, opartą na przymusowym poborze.
Powstanie wielkopolskie uważane jest za mało romantyczne. Nie miało wieszczów i ikonicznych kobiet w czerni jak powstanie styczniowe. Niemniej kobiety miały w nim swój udział.
– I to duży, choć to również jedna z białych plam, które wciąż domagają się wypełnienia. Już trochę na ten temat wiemy. Kobiety wyłaniają się ze wspomnień i lokalnych przekazów. To głównie matki, żony, siostry, narzeczone mężczyzn, którzy powrócili z frontów I wojny światowej i szli do powstania jako ochotnicy. Możemy sobie wyobrazić, że niektóre perswadowały swoim mężczyznom, by zostali w domu, by się nie narażali. Trudno się temu dziwić. Mężczyzn nie było przez całą wojnę, niektórzy nie wrócili, inni wracali ranni. Kobiety te musiały się wykazać niezwykłym hartem ducha, żeby nie tylko nie rozpaczać, ale dalej prowadzić gospodarstwa, warsztaty, utrzymywać rodzinę, dbać o dzieci. Wiemy też, że wydatny udział w powstaniu miały ziemianki i kobiety z rodzin inteligenckich. To one organizowały kwesty i zbiórki na rzecz powstańców, tworzyły komitety PCK, niosły pomoc medyczną.
Były też takie, które wspierały, a nawet finansowały oddziały powstańcze. Wspomnę jedną. Maria Skórzewska, właścicielka majątku w Czerniejewie, własnym sumptem wyekwipowała kompanię czerniejewską. Zorganizowała też Czerwony Krzyż, lazaret i pralnię dla całego odcinka frontu północnego. Osobiście pomagała lekarzom w opatrywaniu rannych. Urządziła kuchnię, w której wydano ponad 5 tys. obiadów. Gdy zdobytym przez powstańców obszarom zagrażała kontrofensywa niemiecka, osobiście zarządziła podniesienie śluzy na Kanale Noteckim, zalewając pola i łąki należące do jej ordynacji i tym samym uniemożliwiając Niemcom posuwanie się naprzód. Później wspierała finansowo Armię Wielkopolską, a także rodziny żołnierzy internowanych przez Niemców. Jak wielu powstańców zapłaciła za to w 1939 r. Otrzymała nakaz opuszczenia domu bez zabierania jakichkolwiek rzeczy. Początkowo zamieszkała w wynajętym pokoju u piekarza w rodzinnym Czerniejewie, a potem przeniosła się do Rogowa, wreszcie do Krakowa, gdzie zmarła w 1944 r. Takich kobiet i takich historii jest więcej.
Powstanie wspierało też duchowieństwo. Ówczesny arcybiskup gnieźnieński i poznański kard. Edmund Dalbor, choć unikał politycznego zaangażowania i tego samego oczekiwał od księży, działania powstańcze poparł.
– W czasie wybuchu powstania wielkopolskiego Edmund Dalbor nie był jeszcze kreowany kardynałem. Otrzymał tę godność w grudniu 1919 r. Jako arcybiskup gnieźnieński, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, zaczął ponownie używać zakazanego przez zaborców tytułu prymasa Polski. 26 grudnia 1918 r. uczestniczył w powitaniu Ignacego Paderewskiego na poznańskim dworcu, a później poświęcił powstańcze sztandary i odebrał przysięgę wierności od gen. Dowbora-Muśnickiego, naczelnego wodza wojsk powstańczych. Mało kto wie, że za ich patrona, w porozumieniu z Kurią Biskupią Wojska Polskiego, obrano św. Wojciecha.
Prymas Dalbor zalecał duchownym, by szli z posługą kapłańską do powstańców i organizowali akcje pomocowe. Zachował się dokument mówiący, że już 2 stycznia 1919 r. w strukturze Dowództwa Głównego oddziałów powstańczych utworzono dziekanat generalny z etatowym kapelanem. Najpierw był nim ks. Ignacy Czechowski z Chodzieży, następnie ks. Mieczysław Różycki, a wkrótce po nim ks. Tadeusz Dykier, zastąpiony dalej przez ks. Józefa Prądzyńskiego. Stworzono cały system kapelanów wojskowych w garnizonach i na różnych szczeblach – łącznie 33 księży. Byli to głównie wikariusze, którzy podążali z oddziałami, służąc powstańcom posługą duszpasterską. Oprócz kapelanów etatowych byli też kapelani na pobocznym urzędzie. Oni nie chodzili w mundurze, nie przemieszczali się z wojskiem tylko pełnili swoje obowiązki w mniejszych garnizonach, tam gdzie nie było etatowych kapelanów. Byli też wśród powstańców przyszli duchowni czyli tacy, którzy później wstąpili do seminarium duchownego. Jednym z nich był powstaniec gnieźnieński, były oficer rezerwy, kapitan artylerii ciężkiej, Kazimierz Kowalski, późniejszy biskup pelpliński. Do powstania szli zresztą nie tylko księża, ale też bracia zakonni.
Wielu duchownych było później represjonowanych i za udział w powstaniu zapłaciło najwyższą cenę, jak choćby ks. Mateusz Zabłocki z Gniezna, który w 1939 r. został skazany dwukrotnie na śmierć przez rozstrzelanie. Umierał z okrzykiem „Niech żyje Polska”.
Powstanie wielkopolskie ocenia się niekiedy jako zryw regionalny, a nie narodowy. Czy jest ono wystarczająco doceniane w polskiej pamięci historycznej?
– Zdecydowanie nie. Na plus zmieniło się to jedynie u nas, w Wielkopolsce, gdzie wiedza o powstaniu i powstańcach jest coraz bardziej upowszechniana, zwłaszcza lokalnie. Niestety, w ogólnej świadomości powstanie wielkopolskie jest wciąż marginalizowane. Szczególnie bolesne są krótkie wzmianki o nim w podręcznikach szkolnych. Podjęliśmy już starania u prezydenta Andrzeja Dudy, by to zmienić. Jaskółką jest też ogłoszenie 27 grudnia świętem państwowym – Narodowym Dniem Zwycięskiego Powstania Wielkopolskiego. Cóż, musimy sami zadbać o promocję naszych dokonań. W moim przekonaniu powstanie wielkopolskie razem z Poznańskim Czerwcem '56 jest najważniejszym wydarzeniem XX wieku w naszym regionie.
Jakie znaczenie miało powstanie dla formowania się granic odradzającego się państwa polskiego? Jak potoczyłyby się losy Polski po 1918 r., gdyby ono nie wybuchło?
– Wielkopolska wiktoria z całą pewnością miała wpływ na kształt polskiej granicy zachodniej, ponieważ linia graniczna objęła terytoria opanowane przez powstańców. Wpłynęła też na rozwój ruchu konspiracyjnego na Pomorzu Gdańskim i Górnym Śląsku. Oddziały wielkopolskie walczyły później w Małopolsce, na froncie białorusko-litewskim, w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 r. Sam naczelnik Józef Piłsudski uważał je za bitne, dobrze wyposażone i zdyscyplinowane. Wielkopolskich oficerów Wojciech Korfanty ściągnął na Śląsk, gdzie brakowało oficerskich kadr i gdzie duch narodowościowy nie był tak silny jak w Wielkopolsce. Stali się oni w dużej mierze siłą napędową zwycięskiego III powstania śląskiego. Wielkopolanie mieli też swój znaczący wkład w zorganizowanie wojska polskiego w odradzającej się Polsce.
Poznańskie w odróżnieniu od znacznych obszarów zaboru austriackiego i rosyjskiego uniknęło zniszczenia w czasie działań wojennych, dysponowało więc potrzebnymi środkami i siłami. Nie bez znaczenia była tu też praca organiczna, która stworzyła mocne podstawy ekonomiczne społeczności polskiej, co miało wpływ na utrzymanie frontu wielkopolskiego. Wielkopolanie łączyli więc umiejętnie zdolności żołnierskie z dobrym gospodarowaniem, zmysłem organizacyjnym i zdyscyplinowaniem. W moim przekonaniu, gdyby powstanie wielkopolskie nie wybuchło, nasza granica zachodnia, ale i międzywojenna granica Polski wyglądałaby bardziej niekorzystnie.
Janusz Karwat
Prof. zw. dr hab. nauk humanistycznych w zakresie historii. Pracuje w Instytucie Kultury Europejskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. W swojej pracy naukowej zajmuje się m.in. historią wojskową XIX i XX w., powstaniami na ziemiach polskich zaboru pruskiego oraz biografistyką wielkopolską. Jest autorem wielu książek, wśród nich Encyklopedii Powstania Wielkopolskiego 1918/1919 (razem z Markiem Rezlerem)