Monika Białkowska: Mój Boże, skądże u tych pobożnych chrześcijan tyle bezinteresownej podejrzliwości, tyle apriorycznej niechęci i pomówień, tyle elementarnej nieżyczliwości, tyle oschłego doktrynerstwa i asekuranctwa, tyle satanistycznej wręcz nadziei, że Pan Bóg łupnie zdrowo tych, którym trudno i źle? Dlaczego tylu pobożnych chrześcijan zdaje się życzyć sobie z serca, aby Eden zbawionych był możliwie najciaśniejszy? Kto ich tego nauczył? A może inaczej: może nikt ich nie uczył rzeczy przeciwnych?
Ks. Henryk Seweryniak: Ty czy Żychiewicz?
MB: O, to jest właśnie to pytanie, które najczęściej się pojawiało nagryzmolone na marginesach mojej pracy magisterskiej! Żychiewicz oczywiście. Przeglądałam ostatnio jego Jajko miejscami świeże, za które został odsądzony od czci i wiary, nazwany antyklerykałem i niemal na stos posłany po latach wiernej służby. I czytając, pomyślałam, że gdybyśmy go wtedy, na początku lat dziewięćdziesiątych, na początku wolnej Polski posłuchali, zamiast się na niego oburzać, dziś bylibyśmy w naszym Kościele w zupełnie innym miejscu. Na poziomie społecznym i wizerunkowym oczywiście, nie doktrynalnym, bo nauki Kościoła Tadeusz Żychiewicz nigdy nie chciał zmieniać. Ale on już wtedy diagnozował to, co później wyrosło: ogromny podział i zacietrzewienie, klerykalizm, niewłaściwe podejście do pieniędzy w Kościele. To wszystko wtedy zignorowane, dziś się na nas mści.
HS: Wychowywałem się na nim (i na „Przewodniku Katolickim” oczywiście!), fascynował mnie jeszcze w seminarium. Każdy nowy odcinek „Poczty Ojca Malachiasza” to było święto. Naprawdę świetnie czytał Biblię, był doskonałym teologiem, choć bez teologicznego wykształcenia. Absolutnie zdolny facet z przedwojennym sznytem, z wielokulturowej rodziny z Ormian. I masz rację, szkoda, że go wtedy nie posłuchaliśmy, bez wątpienia był prorokiem. Parę miesięcy temu minęło 25 lat od jego śmierci. Ale dlaczego o nim mówimy?
MB: Bo chcę odkryć tajemnicę ludzi radykalnych! Jakoś mam przekonanie, że tylko tacy, lekko szaleni, popychają Kościół do przodu i nie pozwalają mu skostnieć w tym ziemskim wymiarze.
HS: OK. To dla mnie takim ważnym gościem był ks. Blachnicki. To był niespokojny duch, który wiedział, że w tych trudnych komunistycznych czasach trzeba coś zrobić z młodzieżą, z ministrantami. I wymyślił oazę. I wymyślił ją tak genialnie, że kiedy przeżywałem te pierwsze piętnaście dni, opartych na tajemnicach różańca, to już jako ksiądz na nowo odkrywałem chrześcijaństwo takie, że aż się chciało nim oddychać, to było szaleństwo! Było nas na jego „oazie kapłańskiej” w Krościenku w 1978 r. kilkudziesięciu księży, nie pamiętam, gdzie nocowaliśmy, gdzie jedliśmy, mówił do nas swoje nudne, półtoragodzinne wykłady, ale kiedy potem wieczorem zbierał nas na nabożeństwie na Kopie Górce wokół figury Niepokalanej Matki Kościoła, to się czuło tak wielką świeżość tego wszystkiego, że zostało nam to na długo. Wszystko w oazie miało jasną strukturę, animatorów, moderatorów, rekolekcje. Nie musiałem wtedy się zastanawiać, gdzie w tym komunizmie mam zawozić swoje dzieciaki, które miałem i w scholii, i w zespole teatralnym, i wśród ministrantów, a które chciały jeszcze coś więcej przeżyć. Wiozłem ich za jakieś grosze do wioski pod Zakopanem i przeżywaliśmy tam cudowne chwile: świeżego chrześcijaństwa, oddechu górami, zabawy, czegoś z harcerskiego czuwania, modlitwy. To jest jeden geniusz Blachnickiego. Drugi jego geniusz to świadomość tego, że komunizm trzeba rozwalić – i gdzieś tu pewnie pojawił się pomysł Krucjaty Wyzwolenia Człowieka, która dotyczyła uwikłań człowieka w uzależnienia, ale równocześnie też skierowana była przeciwko temu największemu uwikłaniu w system komunistyczny. Po trzecie, ten człowiek był wykładowcą na KUL-u, gdzie potrafił przetworzyć ducha soborowego w teologię pastoralną, której uczył. Myślę, że mocno wpłynął na Karola Wojtyłę. Ale przede wszystkim miał fenomenalny zmysł do tego, żeby rozumieć młodzież. To na oazie pierwszy raz przeżyłem to, co dziś wydaje się już normalne, ale wtedy normalne nie było: trzydzieści konfesjonałów, ale zanim podejdą do nich młodzi, najpierw spowiadają się księża, w białych albach i stułach klękając przed swoimi współbraćmi.
MB: Czy to znaczy, że przerósł swój czas? Rzeczywiście popchnął Kościół świeżą drogą do przodu?
HS: Przerósł zdecydowanie… Tylko gdybyśmy to wtedy wyczuwali! Gdyby Stolica Apostolska wyczuwała takich ludzi lepiej, gdyby ich wyłapywała i stawiała gdzieś na czele Kościoła, Kościołów lokalnych, to…
MB: Właśnie. Słyszał ksiądz, że kardynała Tagle papież wziął do Rzymu? Został prefektem Kongregacji Ewangelizacji Narodów.
HS: No właśnie! To zadziwiające i nie rozumiem! Gość, który jest papabile, misjonarz, duchowo bardzo głęboki i wsadzają go do kurii? Ale czekaj… To właśnie o to może chodzić, ta kongregacja za chwilę się zmieni w Dykasterię Ewangelizacji i będzie pierwszą i najważniejszą w rzymskiej kurii!
MB: Ostatnio w rozmowie abp Muszyński mówił mi: „Pani zobaczy, jeszcze o tym człowieku usłyszymy. Jeszcze o nim usłyszymy!”. I zwracał uwagę na wielki skarb, jaki mają ludzie z terenów Afryki czy Azji. W skrócie: u nich Ewangelia jest dość świeża, nie przeżyli Oświecenia. Dlatego mają głęboko biblijną duchowość, sięgają wprost do korzeni wiary.
HS: Dlatego tak mnie fascynuje to, co się nazywa anateizmem. W dużym uproszczeniu polega to między innymi na potraktowaniu Oświecenia, które nasz świat jednak przeżył, jako oczyszczenia. Jeśli ono miało swoich mistrzów podejrzenia, Marksa, Nietzschego, Freuda, to my musimy znaleźć naszych mistrzów zaufania. Mistrzów zaufania słowu Bożemu, zanurzonych w Biblii, którą potrafią fenomenalnie czytać.
MB: Jest w tym coś ciekawego. Niech ksiądz zobaczy, co się dziś dzieje. Jest papież Franciszek. Jest kardynał Krajewski, jest siostra Małgorzata Chmielewska, jest biskup Ryś. Ludzie uznawani trochę za szalonych, jakby nie interesowało ich żadne ludzkie prawo, żadna logika: jest Ewangelia, a jeśli trzeba wypełnić słowa Ewangelii, to cała reszta nie ma znaczenia. Gorszą, oburzają, mówi się o nich, że depczą tradycję Kościoła. Ale może tak czasem trzeba? Ludziom dobrze robi, jak raz na parę lat muszą zmienić mieszkanie, bo wtedy się przekonują, ile gratów niepotrzebnie nazbierali, które im przeszkadzają, a w żaden sposób nie są nimi, nie są ich domem, nie mają już żadnego znaczenia. I może w Kościele też przez wieki nazbieraliśmy tyle kalek, rytuałów i praw, że nie jesteśmy już w stanie odróżnić, co jest Jezusa, a co jest naszą produkcją i tylko Jezusa i Ewangelię nam zasłania? I ci ludzie robią nam selekcję, która boli, jak sprzątanie mieszkania, ale jest potrzebna? Wracanie do Ewangelii, właśnie przez tych ludzi, jest wracaniem do sedna z odrzuceniem tego, co jest zbieractwem religijnym. A że mamy dziś duży problem z odróżnianiem tego sedna, to i wielu się oburza albo się boi.
HS: No cóż... Dobrze, że pojawiają się ludzie z tak jednoznacznie radykalnym chrześcijaństwem, i to jest ważne. I to rzeczywiście można nazywać powrotem… Bylebyśmy tylko nie podejrzewali wszystkich innych, że w nich nie ma Ewangelii – przecież wszyscy od czasu do czasu bywamy nieewangeliczni.