Logo Przewdonik Katolicki

Boleśnie owocna przyjaźń

Dariusz Piórkowski SJ
fot. Agnieszka Robakowska/PK, oleh11/Adobe Stock

Z osobami niewierzącymi lub niepraktykującymi bywa trudna. Nie wiemy, czy odmienność światopoglądową mamy tolerować, czy uczciwiej byłoby nawracać. Ewangeliczna odpowiedź jest zupełnie inna.

Przed kilkunastu laty, gdy startowałem w duszpasterstwie akademickim jako świeżo upieczony prezbiter, pojechałem we wrześniu w góry na obóz integracyjny ze studentami rozpoczynającymi studia. Podczas jednodniowej pieszej pielgrzymki nagle podszedł do mnie chłopak – absolwent liceum – i zapytał, czy może porozmawiać. Odeszliśmy na koniec grupy. Przez dobre pół godziny wylewał przede mną wszelkie możliwe żale, frustracje, złość na księży i na to, co się dzieje w Kościele. Trudno mi było tego słuchać, aż się we mnie gotowało. Jednak jakby na przekór sobie, starałem się trzymać język za zębami. Właściwie tylko słuchałem. Nic nie mówiłem. Najbardziej jednak zapamiętałem coś innego, rodzaj lekcji na całe życie. 

Spotkanie i zdumienie
Gdy on mówił, ja wprawdzie zewnętrznie go słuchałem, ale w tym samym czasie wewnętrznie mówiłem sam do siebie, że z tego pana to nic nie będzie. Nie mam pojęcia, dlaczego on się tutaj w ogóle pojawił. Zrobiłem na nim krzyżyk we własnej głowie. Jakież było moje zdumienie, kiedy ten sam student pojawił się na pierwszej Mszy akademickiej, a później okazał się jednym z najbardziej aktywnych uczestników duszpasterstwa akademickiego przez cały okres jego studiów. Zawsze można było na niego liczyć. Przyciągnął też innych studentów. Świetny organizator i, jak się potem okazało, także wierzący i porządny człowiek. Dzisiaj mąż i tata trójki dzieci.
Czego się nauczyłem z tamtego spotkania? Właśnie tego, że najważniejsze jest spotkanie, przyjęcie drugiego nawet z tym, co mi się w nim nie podoba, uważność na jego sprawy. Wszyscy wiemy, że nie wysysamy tej umiejętności z mlekiem matki. Żyjemy w czasach, w których takie sytuacje, a nawet poważniejsze, będą na porządku dziennym. W naszych rodzinach, wśród znajomych, w pracy i sąsiedztwie stykamy się z osobami, które przestają wierzyć i praktykować albo od lat są już niewierzące. Najtrudniej jest chyba wtedy, gdy dotyczy to naszych bliskich. I czasem nieco zdezorientowani pytamy, co wobec tego mamy robić jako chrześcijanie? Czy można budować przyjaźnie i więzi z osobami, często nam drogimi, które nie podzielają naszej wiary, buntują się, odchodzą z Kościoła? Jak mamy się wobec nich zachowywać?

Pułapka izolacji
Przyznam, że najciekawszą inspirację znalazłem w tekście człowieka, którego bardzo cenię. Uważam go za mój szczególny autorytet duchowy. Chodzi o wtedy jeszcze prof. Josepha Ratzingera, który w tekście Neopoganie i Kościół z 1969 r. podejmuje mądrze ten temat. Przyszły papież pisząc o naszym stosunku do niewierzących bądź niepraktykujących, każe rozróżnić w Kościele trzy poziomy: życie sakramentalne, głoszenie wiary i osobiste ludzkie relacje. Przekonuje dalej, że nie należy lekkomyślnie udzielać sakramentów osobom, które nie mają wiary i w tej sferze rzeczywiście Kościół musi się odcinać od niewierzących. Ale tam, gdzie chodzi o głoszenie Słowa, Kościół powinien wychodzić jak najdalej i najszerzej także do tych, których nie ma na Mszach i nabożeństwach. Wreszcie, i ten aspekt jest szczególnie istotny dla naszego tematu, na płaszczyźnie codziennych międzyludzkich relacji osoby wierzące nie powinny wpadać w pułapkę izolowania się od swoich niewierzących braci i sióstr. Dlaczego? Aby Kościół nie przyjął sekciarskiego sposobu działania, w myśl którego odcina się od tych, którzy nie podzielają jego wizji. Ratzinger stwierdza, że „właśnie chrześcijanin powinien być także człowiekiem radosnym pośród innych ludzi, być bliźnim tam, gdzie nie może być współchrześcijaninem”. Niezwykle uderzający jest ten akcent położony na „bycie człowiekiem”. Przecież wiara chrześcijańska nie polega na tym, że zaczynamy negować człowieczeństwo i bycie ludzkim tylko dlatego, że ktoś nie zgadza się z naszym światopoglądem i wiarą. Przeciwnie, to właśnie człowieczeństwo jako takie jest glebą, na której wiara może zakiełkować i wzrastać. Dlatego dodaje, że „w odniesieniu do swych sąsiadów powinien być właśnie i przede wszystkim człowiekiem i nie grać im na nerwach niekończącymi się próbami nawracania i kazaniami (…) Nie powinien być kaznodzieją, lecz także z serdeczną otwartością i prostotą okazywać się człowiekiem”.

Człowieczeństwo też jest łaską
Gdzie leży teologiczne uzasadnienie tego typu sposobu postępowania? Ewangelia odsłania nam, że bycie prawdziwie ludzkim to zarazem sprawa prawdziwie boska. Jest to naturalna konsekwencja tego, że Bóg stał się człowiekiem. Bóstwo i człowieczeństwo Jezusa pozostaje w Nim w niepojętej dla nas jedności i harmonii. Nie można pomniejszać ani jednego, ani drugiego. Bóg wyraził się przez życie, postawy i czyny Jezusa z Nazaretu. Ale możemy sięgnąć jeszcze do innej, niemniej fundamentalnej prawdy pochodzącej z objawienia, którą również głosi chrześcijaństwo. 
Ojcowie Kościoła, a potem na swój sposób mistycy chrześcijańscy, nauczali, że pomiędzy stworzeniem a odkupieniem ludzi i całego świata istnieje ciągłość. Ten sam Bóg stwarzał i podtrzymuje nas w istnieniu, i ten sam Bóg odnawia nas przez Chrystusa. To, co się dzieje obecnie dzięki mocy Ducha Świętego, jest kontynuacją stwarzania świata i człowieka. Bóg nie odbudowuje całego stworzenia z gruzów, a człowieka nie tworzy od zera. Trójca Święta raczej nas leczy, ale żadną miarą nie przekreśla tego, co każdy człowiek otrzymał z urodzenia. Przeciwnie, łaska wiary oczyszcza i doprowadza do pełnego rozkwitu to, co zostało nam dane dzięki temu, że istniejemy. Innymi słowy, fakt, że jesteśmy ludźmi wyposażonymi w różne dary naturalne, jest też łaską Boga. Dlatego Kościół rozróżnia łaskę nadprzyrodzoną, czyli pochodzącą ze śmierci i zmartwychwstania Jezusa, oraz łaskę przyrodzoną, naturalną. Przecież zdolność oddychania, pokarm, rozwój talentów, poznawanie świata, pielęgnowanie międzyludzkich relacji nie zaczyna się z chwilą wyznania wiary. Nie ma więc ludzi wyjętych spod działania Bożego i Jego miłości. 

Duch misyjnej otwartości
Jeśli jednak rozerwiemy mentalnie jedność między byciem człowiekiem, czyli istotą stworzoną i obdarowaną, a byciem chrześcijaninem, wkroczymy na grząski teren. Zaczniemy ludzi oceniać jedynie pod kątem obecności w nich łaski nadprzyrodzonej, czyli wiary. Będziemy wznosić mury i obozy, klasyfikować, wyrywać chwasty spośród pszenicy, ostatecznie tworzyć Kościół „czystych”, który de facto nie istnieje. Równocześnie nie uznamy Boga jako Stwórcy, który udziela nieustannie swoich darów wszystkim ludziom, niezależnie od ich poglądów, wiary czy postępowania moralnego. Czy osoba, która przestaje praktykować lub wierzyć (często z niepojętych dla nas powodów), przeobraża się nagle w jakiegoś potwora i musi być postrzegana jako zagrożenie dla naszej wiary? Jeśli tak się dzieje, być może jest to zaproszenie także dla nas, byśmy pogłębili w sobie Boże postrzeganie świata i człowieka.
Nie oznacza to jednak, iż mamy pozostać obojętni na sposób życia naszych bliskich bądź bliźnich pozostających z dala od wiary i Kościoła. Nie możemy porzucić ducha misyjnego, bycia świadkami. Podstawową postawą chrześcijanina wobec takich osób jest cierpliwość, poszanowanie ich wolności, powstrzymywanie się od nachalności i „nawracania” na siłę. Często musimy z pokorą przyznać, że nie znamy tajemniczych dróg Bożych i skomplikowania ludzkiego serca, zwłaszcza drugiego człowieka. W gruncie rzeczy najbardziej pociągamy przykładem, życzliwością, a nie potępianiem i zrywaniem relacji z takimi osobami. A skoro sam Bóg przyszedł do człowieka, nie czekając, aż on się najpierw nawróci, aby go szukać i odnaleźć, podobnie i my zawsze możemy szukać tego, co nas łączy. Bycie człowiekiem to wystarczająca płaszczyzna do tego, by budować głębokie relacje z innymi.   

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki