Przerwane biografie nie są dziełem pionierskim: ten laur przypada zbiorowi W czterdziestym nas, Matko, na Sibir zesłali, opracowanemu przez Irenę Grudzińską-Grossową i Jana Tomasza Grossa, i wydanemu w 1983 r. przez londyński „Aneks”. Relacje tam zamieszczone wybrano z archiwum Instytutu Hoovera w amerykańskim Stanford. Były to opowieści Polaków, którym udało się wydostać z ZSSR razem z Armią Andersa i którzy po 1945 r. pozostali na emigracji. Z oczywistych powodów nie można było tam uwzględnić wspomnień tych, którzy wrócili do kraju. Kwerendę na tym obszarze umożliwiła dopiero cezura roku 1989. Wielka w tym zasługa powstałego z inicjatywy obywatelskiej Ośrodka Karta, który od tego czasu zgromadził ogromną dokumentację XX-wiecznej pamięci Polaków, w postaci relacji oraz zdjęć. Poważną część tej spuścizny stanowią właśnie wspomnienia zesłańców lat 1940–1941. To one stały się materiałem do tej książki.
Podczas trwającej niecałe dwa lata okupacji Sowieci przeprowadzili aż cztery masowe akcje deportacyjne. Pierwsza z nich, dokonana w lutym 1940 r., była największa: zesłano 140 tys. osób. Była też najbardziej okrutna, gdyż ludzi zabierano prosto z domów podczas srogiej zimy, a zsyłano ich głównie na północne obszary ZSSR. W drugiej, kwietniowej, ofiarą padły rodziny pracowników państwowych: policjantów, wojskowych, urzędników i nauczycieli. Była to ślepa zemsta: 80 proc. deportowanych stanowiły kobiety i dzieci, gdyż mężczyźni albo przepadli już wcześniej w więzieniach lub łagrach, albo też ukrywali się przed aresztowaniem. W trzeciej (czerwiec 1940) zesłano na wschód tzw. bieżeńców, czyli uchodźców z terenu okupacji niemieckiej. Zdecydowaną większość wywiezionych stanowili polscy Żydzi. Czwartą przeprowadzono w czerwcu 1941, już pod bombami Luftwaffe. W sumie Sowieci wywieźli w ten sposób ze wschodnich terenów państwa polskiego ponad 320 tys. osób, Polaków, Żydów, ale także Ukraińców i Białorusinów.
Katorga
W odróżnieniu od więźniów nazywani byli „wolnymi zesłańcami”. Jest w tej nazwie okrutna ironia. Deportowani istotnie nie byli skazańcami, nie wytaczano im żadnych procesów. Byli jedynie niepożądanym, obcym klasowo „elementem”, z którego należało „oczyścić” nowo zdobyte ziemie. Ich los był zatem lepszy od losu łagierników, więźniów lwowskich Brygidek czy też jeńców Kozielska. Był jednak też katorgą. Przemocą zabranych dosłownie wyrzucano na leśnych lub stepowych pustkowiach – i tam sami musieli zadbać o przeżycie. Ci, którym się udało, zatrudniali się na robotach państwowych (innych w Sowietach nie było), polegających na przykład na wycinaniu drzew w tajdze. Była to praca ciężka i obfitująca w wyzysk, ale przynajmniej dająca jakie takie nadzieje na fizyczne przetrwanie. Inni w praktyce skazani byli na śmierć głodową. „Kto nie pracuje, ten nie je” – głosił jeden z sowieckich frazesów.
Część z wysiedlonych skierowano do tak zwanych specposiołków, które faktycznie były obozami pracy.
Poza głodem i trudem ponad siły wyniszczały Polaków zimno, choroby i brud. Ale nie to było najgorsze, lecz atmosfera powszechnie panującej pogardy. I to nie tylko pogardy zwycięzców do zwyciężonych – czego liczne przykłady znajdujemy w książce. Zesłańcy widzieli, jak traktują się wzajemnie sami Rosjanie. Pogarda człowieka była w ZSSR podstawowym elementem systemu władzy, którego złowroga emanacja ogarniała całe społeczeństwo.
Relacje wygnańców są jednocześnie pełne ciepłych słów dla zwyczajnych Rosjan, którzy choć niewiele mogli pomóc, bo sami żyli w opresji i nędzy, przynajmniej nie szczędzili Polakom słów współczucia. Nie było to czymś błahym – inaczej autorzy wspomnień by tego nie zapamiętali.
Tak wieczór 24 grudnia 1940 r. przeżyła siedmioletnia wtedy Fela Tais (później Konarska): „Mama owinęła mnie w łachmany i wyszłyśmy w «cichą noc». Moja piękna i dumna mama, bez zębów, z siwymi włosami, pomarszczona, w dziurawej burce, w łapciach na przemarzniętych nogach, drżała z zimna i płakała z upokorzenia, bo w Wigilię Bożego Narodzenia prowadziła swoje «pańskie dziecko» na żebry. W ciepłych, schludnych chatach mówiła starym Rosjankom, że dziś jest nasze Rożdiestwo. One kiwały głowami i z litości dawały po kartoflu lub cebuli”.
W tych relacjach dobre słowo znajduje się czasem nawet dla oprawców. „Komendant był tylko pionkiem w tej machinie zła, a w gruncie rzeczy przyzwoitym człowiekiem” – wspomina naczelnika syberyjskiego specposiołka Gertruda Barbasz (wtedy Morcinek), wysiedlona spod Lwowa w czerwcu 1940 r., w wieku dwudziestu lat.
Niedostatek miłości
„Totalitaryzm sowiecki […] pozostawił po sobie niezatarty ślad” – pisze w przedmowie do wyboru tych wspomnień jego autorka. Do podobnych stwierdzeń zdążyliśmy się już przyzwyczaić, jednak warto raz jeszcze głębiej się nad tym zdaniem zastanowić. Ten ślad, to nie tylko ból tych, co pamiętają – to nieraz także zło tkwiące w nich samych oraz w ich potomkach. Każdy totalitaryzm odciska się piętnem na katach, ale także na ofiarach, a ślad tego piętna reprodukowany jest w kolejnych pokoleniach. Tym śladem jest niedostatek miłości.
Dlatego też patrząc na zamieszczone w książce twarze ludzi z tamtych czasów i z tamtych odległych miejsc, warto zadać sobie pytanie: co oni dzisiaj chcą mi powiedzieć? Każde czasy są trudne, choć warunki, w jakich przyszło żyć tamtym ludziom, były nieporównanie trudniejsze od naszych. Ale właściwą odpowiedzią na wyzwania każdego czasu jest „wola powrotu”. Dla wygnańców lat 1940–1941 celem tego powrotu była Polska, jaką zapamiętali. Dla nas – może to być Polska, jaką kiedyś, zanim popadliśmy w zgorzknienie, sobie wymarzyliśmy. „Właśnie ta wola powrotu okazała się najważniejsza, ci, co ją stracili, już nie wracali” – zapisał Wacław Zakrzewski, który w 1941 r., również jako dwudziestolatek, dobrowolnie pojechał pod koło podbiegunowe, nie chcąc opuszczać zesłanego tam, 80-letniego ojca. Ojciec zmarł na wygnaniu, lecz syn w końcu powrócił do Polski.
Jechałam do tej wyśnionej Polski, czy ona czeka na nas? Ta Polska, której nie ma tam, gdzie była, ta już nie czeka; ta, która jest tam, gdzie przedtem jej nie było, tam nie chcę jechać. Byłam na Kresach Wschodnich, nie ma ich, są Zachodnie, nie chcę już Kresów. […] W tej drodze minęliśmy się z jakimś dziwnie niepojętym, przerażającym pociągiem. Mijaliśmy się, jadąc przez las – nasz pociąg jadący na zachód i tamten, też bydlęcy, ale zakratowany. Przez te zakratowane okna wołano do nas po polsku
Irena Nieciengiewicz, z domu Maliszewska
ur. 1924, wracająca w 1946 z Kazachstanu