Logo Przewdonik Katolicki

Drugi lockdown

Jacek Borkowicz
Ortodoksyjni Żydzi na modlitwie, z zachowaniem zasad bezpieczeństwa, w synagodze w Bene Berak dzień przed wprowadzeniem w Izraelu drugiego lockdownu fot. Amir Levy/Getty Images

Izrael, który na wiosnę tego roku chlubił się, że jako jedno z niewielu państw świata potrafił zabezpieczyć własnych obywateli przed skutkami pandemii, obecnie wysunął się na czoło jej pierwszych ofiar.

Rosz ha-Szana, judaistyczny Nowy Rok, Żydzi Izraela po raz pierwszy obchodzić musieli skromnie, w gronie najbliższej rodziny. W podobnie ograniczony sposób obchodzone jest właśnie drugie wielkie święto żydowskie – Jom Kipur, czyli Dzień Sądny. Trzecie z cyklu świąt, Sukkot, także zapowiada się ubogo. Przyczyną tego jest decyzja rządu, który 14 września – jako pierwszy na świecie – ogłosił wprowadzenie drugiej fazy „społecznego zamknięcia”. Lockdown wprowadzono w Izraelu po ponownym wzroście zanotowanych zachorowań na koronawirusa.
Pierwsze uderzenie pandemii kraj ten przyjął stosunkowo łagodnie: zarówno liczba infekcji, jak i śmiertelność notowano tam zdecydowanie poniżej ogólnoświatowej średniej. Z pewnością przyczyniła się do tego rygorystyczna polityka władz, które jako jedne z pierwszych na świecie wprowadziły zasady lockdownu. Gdy w maju zachorowalność zaczęła spadać, rygory poluzowano, zaś w czerwcu, gdy rząd uznał, że ma już wszystko pod kontrolą, zakazy praktycznie przestały obowiązywać. Wydawało się, że najgorsze już minęło, jednak w lipcu liczba zachorowań niepokojąco wzrosła. Z końcem miesiąca ta fala wzrostu szczęśliwie się załamała i obywatele Izraela znowu zaczęli nieśmiało wierzyć, że apogeum zarazy jest już za nimi. Były to jednak złudne oczekiwania: na przełomie sierpnia i września krzywa wzrostu infekcji gwałtownie wystrzeliła w górę. 10 września osiągnęła nienotowaną wcześniej skalę czterech tysięcy nowych przypadków dziennie. 16 września, na dwa dni przed wprowadzeniem nowych restrykcji, liczba ta przekroczyła sześć tysięcy, co zważywszy na stosunkowo niewielką populację obywateli Izraela (niecałe 9 milionów) lokuje ten kraj na niechlubnym miejscu światowego rekordzisty.

Dzień Sądny we własnej izdebce
Drugi lockdown wprowadzono 18 września, w przededniu święta Rosz ha-Szana, w Polsce tradycyjnie zwanego świętem Trąbek (tego dnia Żydzi dmą w rytualne rogi). „Społeczne zamknięcie” trwać ma co najmniej trzy tygodnie, a więc na pewno do 9 października, kiedy to upłynie termin tydzień trwającego święta Sukkot (szałasów). Władze celowo nakreśliły terminy lockdownu tak, aby uniemożliwić obywatelom większe zgromadzenia religijne.
To w Izraelu decyzja zawsze ryzykowna. Wrzesień i październik to dla wierzących Żydów triada największych świąt, podczas których gromadzą się całe duże rodziny. W tym roku władze im to uniemożliwiają, co dla wielu jest trudne do wyobrażenia.
Drastycznym ograniczeniom podlega także swoboda uczęszczania do synagogi, która od zawsze stanowiła centrum tradycyjnego żydowskiego życia. Według nowych przepisów może tam uczestniczyć w nabożeństwach najwyżej dziesięć osób. Według przepisów judaizmu stanowi to minimum niezbędne do odprawienia publicznych rytuałów (minian). Jednak w duże święta synagogi zawsze były pełne wierzących. W tym roku stało się inaczej.
Z tego też powodu ustąpił ze stanowiska minister budownictwa Jaakow Licman, który na początku pandemii pełnił urząd ministra zdrowia. W rządzie Izraela rabin Licman reprezentował ortodoksyjną partię pod nazwą Zjednoczona Lista Tory. Jednak nie wszystkie partie religijne protestują tak stanowczo, czego dowodem jest wypowiedź ministra spraw wewnętrznych Arje Deri z partii Szas, który nowe ograniczenia nazwał niezbędnymi, uznając wręcz, że ich nieprzestrzeganie będzie „równoznaczne z morderstwem”.

Na czele smutnej listy
Szczęśliwie gwałtowna fala wzrostu zachorowań nie wiąże się z równie gwałtownym wzrostem śmiertelności. Dzienna średnia zgonów, także w najgorszych dniach ataku wirusa, oscyluje wokół dwudziestki. Wirus powrócił więc słabszy, choć działa powszechniej niż poprzednio.
Zgodnie z rozporządzeniem w całym kraju zamknięte zostały szkoły, większe sklepy (z wyjątkiem supermarketów), restauracje oraz hotele. Firmy prywatne pozostają czynne, ale nie mogą przyjmować klientów ani interesantów. W przedsiębiorstwach i urzędach należących do sektora publicznego mocno ograniczono liczbę pracowników, często wprowadzając system rotacyjny. Tylko apteki pracują bez zmian.
Dotkliwym rygorem jest powszechny nakaz przebywania w promieniu 500 metrów od własnego mieszkania. Wyjątkiem jest podróż do miejsca pracy, ale osoba tam się wybierająca musi udowodnić, że taką właśnie podróż odbywa. Zresztą od piątku 18 września duża część Izraelczyków także i tej możliwości została pozbawiona.
Dozwolona liczba dziesięciu osób dotyczy pomieszczeń zamkniętych, na wolnej przestrzeni może gromadzić się do dwudziestu. Oczywiście nadal obowiązują, tak jak teoretycznie obowiązywały do tej pory, powszechne nakazy utrzymania indywidualnego dystansu oraz noszenia ochronnych maseczek.
Obecna sytuacja z pewnością nie ułatwia rządów ekipie Benjamina Netanjahu, który i tak od kilku miesięcy boryka się z objawami rozległego społecznego sprzeciwu. Szczególnie jerozolimska dzielnica Rehavia, matecznik izraelskiej klasy średniej, jest widownią odbywanych praktycznie codziennie antyrządowych mityngów. Do starych zarzutów o korupcję doszło teraz oskarżenie o nieudolne zarządzanie koronawirusowym kryzysem. Izrael, który na wiosnę tego roku chlubił się, że jako jedno z niewielu państw świata potrafił zabezpieczyć własnych obywateli przed skutkami pandemii, obecnie wysunął się na czoło jej pierwszych ofiar.

Palce Łukaszenki?
Za osobliwy refleks izraelskiego kryzysu uznać można sytuację na granicy Białorusi z Ukrainą. W środę 16 września na przejściu granicznym, łączącym białoruski Homel z ukraińskim Czernihowem, zgromadziło się półtora tysiąca chasydów, przybyłych tam głównie z Izraela tuż przed wprowadzeniem lockdownu. Są to wyznawcy szkoły Nachmana z Bracławia, cadyka żyjącego na przełomie XVIII i XIX w. Współbracia z innych szkół chasydzkich nazywają ich potocznie „martwymi chasydami” (tojte chasidim), gdyż w odróżnieniu od innych po śmierci swego założyciela nie wybrali następcy. Odtąd co roku, w święto Rosz ha-Szana, gromadzą się przy jego grobie w ukraińskim miasteczku Humań.
Rewolucja 1917 r. przerwała ten obyczaj, ale wznowiono go jeszcze za istnienia ZSSR. Od 2008 r. pielgrzymki te mają charakter masowy: do Humania zjeżdża jednorazowo aż 40 tys. chasydów.
W tym roku wiadomo było, że będzie to niemożliwe, gdyż rząd ukraiński zamknął granice z powodu zarazy. Dla gorliwych wyznawców nie stanowiło to jednak przeszkody. Gdy ktoś rozpuścił plotkę, że na Ukrainę dostać się można od strony Białorusi, natychmiast w tym kierunku ruszyły chasydzkie zastępy. Ukraińskie służby graniczne oczywiście chasydów nie wpuściły, więc masa wiernych, nie odpuszczając, zaczęła koczować w szczerym polu. Co energiczniejsi próbowali nawet przedostać się na Ukrainę na własną rękę, przedzierając się tam wzdłuż bagnistych brzegów Dniepru. Ukraińcy wyłapali ich i aresztowali za nielegalne przejście granicy.
W tym samym czasie kilkuset chasydów szturmowało lokalne przejście graniczne w pobliżu miasteczka Dolsk na Wołyniu, niedaleko granicy z Polską.
Kto rozpuścił plotkę, nie wiadomo, wydaje się jednak, że maczał w tym palce Aleksander Łukaszenka, który robi wszystko, by wewnętrzny kryzys na Białorusi przedstawić jako zagraniczną interwencję. Każde zamieszanie na granicy, szczególnie na granicy z nieprzyjazną białoruskiemu reżimowi Ukrainą, traktuje więc jako szansę na utrzymanie się przy władzy.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki