Góra Rushmore, w której wykuto gigantyczne popiersia George’a Washingtona, Thomasa Jeffersona, Abrahama Lincolna i Theodore’a Roosevelta, od trzydziestu lat nie widziała urzędującego prezydenta. Poprzednicy Donalda Trumpa woleli obchodzić Dzień Niepodległości skromniej, nie wyjeżdżając ze stolicy. Miejsce to od dawna nie oglądało też fajerwerków, jakie nocą z 3 na 4 lipca rozświetliły niebo ponad głowami kolosów. Dotąd władze stanu Dakota Południowa dbały, by odgłosami wybuchów nie płoszyć dzikich zwierząt z pobliskiego rezerwatu. Teraz prezydent postawił wszystko na jedną kartę: rocznica ma być huczna, jak bywało przed nastaniem ery ekologicznej i politycznej poprawności.
„Rewolucja kulturalna”
A powodów mu nie brakuje. Ameryka od miesiąca jest już innym krajem. Iskrą była tu śmierć George’a Floyda. Od tej pory w połowie stanów USA trwają demonstracje, czasem przeradzające się w zamieszki. Ludzie obalają pomniki i żądają zlikwidowania policji. W centrum Seattle nawet im się to udało, przez cały miesiąc funkcjonowała tam „autonomiczna strefa” wolna od tradycyjnych środków państwowego przymusu (CHOP od Capitol Hill Occupied Protest). Wszystko to odbywa się w atmosferze bezprecedensowego nacisku części mediów oraz środowisk na zmianę publicznego języka, który odtąd wyrażać ma ideologię radykalnej lewicy.
Ta „rewolucja kulturalna” – jak lubią ją nazywać zwolennicy, nolens volens odwołujący się do hasła maoistów – z oczywistych powodów może się podobać tylko niektórym Amerykanom. Inni z równym zapałem protestują przeciw tym protestom. „Kontrrewolucjoniści” są liczniejsi, gdyż lewica ma wpływy jedynie w dużych, akademickich miastach. Jednak, jak zawsze, prowincja rzadziej dochodzi do głosu.
Pod Mount Rushmore zjechały dziesiątki tysięcy gniewnych Amerykanów i tę okazję postanowił wykorzystać Trump. I nie zawiódł się: jego przemówienie wielokrotnie przerywały okrzyki entuzjazmu.
Zemsta zamiast sprawiedliwości?
– Trwa bezlitosna kampania, której celem jest wymazanie naszej historii, zniesławienie naszych bohaterów, anulowanie naszych wartości oraz indoktrynacja naszych dzieci – mówił prezydent USA. – W naszych szkołach, naszych redakcjach, a nawet salach konferencyjnych pojawił się nowy, skrajnie lewicowy faszyzm, który żąda dla siebie absolutnego posłuszeństwa. Jeśli nie mówisz jego językiem, nie wykonujesz jego rytuałów, nie recytujesz jego mantr i nie wypełniasz jego przykazań, będziesz ocenzurowany, wykluczony, napiętnowany, prześladowany i ukarany. […] Radykalna ideologia, która atakuje nasz kraj, napiera na nas pod sztandarem sprawiedliwości społecznej. Ale w rzeczywistości chce ona zburzyć zarówno społeczeństwo, jak i samą sprawiedliwość. Pragnie przeobrazić sprawiedliwość w instrument podziałów i zemsty, jak również zamienić nasze wolne i otwarte społeczeństwo w obszar represji, dominacji i wykluczenia – przemawiał Donald Trump.
Od niepamiętnych już czasów żaden prezydent USA nie wygłaszał tak mocnych słów pod adresem własnych rodaków. Pod Górą Rushmore’a (na cześć wybitnego nowojorskiego prawnika Charlesa E. Rushmore’a, pierwotnie związanego z miejscowymi poszukiwaczami złota) Trump nawet nie udawał, że jest przedstawicielem wszystkich Amerykanów. Otóż, jak sam powiedział, na pewno nie reprezentuje on tych, którzy chcieliby wprowadzić w Stanach cenzurę i autocenzurę (speech code), a także zwolenników „skasowania kultury” (jedno z haseł radykałów).
Czy prezydent ma rację?
Zapytajmy ostrożniej: czy jego diagnoza, choć z grubsza, odpowiada rzeczywistości? Nieuprzedzona odpowiedź jest odpowiedzią pozytywną, niezależnie od takiej czy innej oceny polityki amerykańskiego prezydenta. Czasy mamy dla demokracji trudne i coraz więcej ludzi na świecie, szukając odpowiedzi po omacku, wychodzi na ulice. Tak było we Francji z ruchem „żółtych kamizelek”. Jeśli chodzi o USA, kraj o wysokiej dynamice społecznej, po wysypie koronawirusa wybuch podobnych protestów był tam tylko kwestią czasu. Jednak ruch „Black lives matter” tym się różni od „żółtych kamizelek”, że okraszony jest hasłami społecznie tyleż skrajnymi, co agresywnymi, uderzającymi w instytucję państwa, w tradycyjne wartości oraz rodzinę. Obawę budzi również szerzenie niebezpiecznej utopii, jakoby ludziom żyło się szczęśliwiej bez policji. Strzelaniny na ulicach miast, także w samym CHOP, gdzie zginęło w ten sposób dwóch młodych ludzi, wyraźnie dowodzą fałszu tego założenia.
Jedyne z czym trzeba się nie zgodzić, to słowo „faszyzm”, które pod adresem protestujących jest etykietką tak samo niesprawiedliwą, jak nazywanie faszystami wszystkich, którym nie po drodze ze zwolennikami „kulturalnej rewolucji”.
Co na to Szalony Koń?
Za Skałą Rushmore’a, kilkanaście kilometrów na zachód, znajduje się inny pomnik wykuty w skale. Nadal jest w trakcie budowy, a gdy zostanie ukończony, będzie dziesięciokrotnie przekraczał rozmiarami, i tak olbrzymie, kamienne wizerunki Ojców Założycieli. Ale tam Donald Trump raczej nigdy nie zajedzie.
Monument przedstawia Szalonego Konia, XIX-wiecznego wodza Siuksów, który dzielnie dowodził oporowi plemienia przeciw ekspansji białego człowieka. Oporowi, jak wiemy, przegranemu. Czarne Wzgórza są dla Siuksów miejscem świętym, więc ci nie byli zachwyceni, gdy rzeźbiarz Gutzon Borglum w latach 1927–1941 zainstalował tam pomnik ludzi, którzy jako rządzący Stanami Zjednoczonymi, było nie było, patronowali stopniowemu zaborowi ich indiańskiej ojczyzny. Zwrócili się więc do jednego ze współpracowników Borgluma, by wykuł im w skale „ich” pomnik. Korczak Ziółkowski, Polak z pochodzenia, poświęcił temu dziełu całe życie, od 1948 r. przez dziesięciolecia wydłubując ze skały, za pomocą dynamitu i dłuta, gigantyczną sylwetkę jeźdźca, z ręką wyciągniętą w kierunku prerii. Jego koń nadal ukryty jest w kilkusetmetrowej kamiennej bryle.
Po śmierci Korczak Ziółkowskiego jego dzieło kontynuują synowie i wnuki. Bez państwowych dotacji i bez medialnego zgiełku. W tym tempie praca, jak dobrze pójdzie, zakończona zostanie za jakieś tysiąc lat. Pod warunkiem że przetrwają do tego czasu Stany Zjednoczone.