Niepokoi mnie podział, jaki zarysował się w Polsce wobec obowiązku noszenia maseczek w kościołach. Nie rozumiem, dlaczego część osób uczestniczy w liturgii bez, obowiązkowej przecież, ochrony na nos i usta. Tymczasem ta różnica w podejściu do zasad sanitarnych nie jest, według mnie, sprawą błahą i drobiazgiem bez znaczenia. Przeciwnie, pokazuje nam, jaki jest nasz stosunek do bliźniego, a może jeszcze głębiej: jaka w istocie jest nasza wiara. Nie jest to obraz szczególnie budujący.
Nie ośmieliłem się zapytać tych, którzy uczestniczyli w tych samych Mszach co ja, o to, dlaczego nie stosują się do obowiązujących norm. Ale mam swoje domysły. Może chcą powiedzieć: ja się nie boję, bo jako głęboko wierzący jestem pewien, że w kościele nie można się zarazić. No, ale w ten sposób dowodzą jedynie swojej ignorancji, bo przychodząc bez ochrony, stanowią zagrożenie przede wszystkim dla bliźnich. Wiadomo bowiem, że można chorobę przechodzić bezobjawowo, a nie przestrzegając zasad sanitarnych zarazić koronawirusem kogoś innego, narażając jego zdrowie i życie. Ale oni sami jakoś tego nie kojarzą. Błędne mniemanie na tyle ich uwiodło, że na plan pierwszy wyszło ego. Jeśli czegoś taka postawa dowodzi, to nie głębokiej wiary, lecz tendencji do mieszania jej z magią (obiekt kościelny miałby być z automatu wyłączony spod działania zarazy) oraz egoizmu, który nie bierze pod uwagę dobra bliźniego. I to w świątyni!
Jakby nie patrzeć, jest to z punktu widzenia wiary postawa niewłaściwa i nie da się jej określić inaczej jak igranie z ludzkim zdrowiem i życiem. A przecież Bóg, dawca życia, nie zezwolił nikomu na to, by nieroztropnie narażał życie i zdrowie – własne czy bliźniego. Kłóci się to też – ależ tak! – z postawą pro-life. Jeśli jesteś za życiem, to konsekwentnie, od narodzin do śmierci, i nie igraj nim, w żadnej jego fazie.
Szkoda, że taki „epidemiczny” podział w naszej wspólnocie nastąpił. Bardzo trudno zdefiniować jego oś. Ktoś powiedział, że to podział na „rozsądnych” i „podskakujących”. Wiem, druga strona mogłaby odparować, że chodzi raczej o starcie katolików „niezłomnych” i „tchórzliwych” albo „prawdziwych” z „farbowanymi”. Ci pierwsi maseczki uznawaliby za przejaw niewiary, a Komunię na rękę traktowali jako zdradę Chrystusa (znowu rozgorzał żenujący spór!), ci drudzy podkreślaliby konieczność zachowania zasad sanitarnych dla wspólnego dobra i przypominali, że kolejni papieże naszych czasów dopuszczają przyjmowanie Komunii św. także na rękę.
Dziwne to wszystko i przykre, a przy tym spowite jakimś tabu, także ze strony proboszczów. Osobiście nie słyszałem o tym, by upominali oni tych, którzy wchodzą do kościoła bez maseczek lub choćby w ogłoszeniach parafialnych wyraźnie określili takie zachowania jako niewłaściwe. Choć pewnie tacy są. A przecież chodzi o największe przykazanie – miłości bliźniego – które w bardzo konkretny sposób można praktykować właśnie w świątyni. Dlaczego więc proboszczowie o tym nie mówią? A jeśli mówią, to dlaczego nie jest to głos dominujący?