La Cancha w Cochabambie to targowisko, podobno największe w całej Ameryce Południowej. Jest tanie, kolorowe, zatłoczone. Można tam kupić wszystko: ubrania, kwiaty, owoce, ziarna, warzywa, mięso, zabawki, ryby, meble, prześcieradła, rękodzieło, ręczniki, kosmetyki. Trzeba tylko wiedzieć, jak się nie pogubić w skomplikowanym systemie uliczek i przejść.
Ząb lwa i herbata o piątej
Już na długo przed świtem, przede wszystkim w dni handlowe, kilkuhektarowa przestrzeń wypełnia się rzeszą tych, którzy chcą coś sprzedać lub kupić. Na Canchy można znaleźć przeróżne rodzaje owoców i warzyw. Można kupić ryż, ziemniaki, kukurydziane kolby (choclos), makaron, mięsa i ryby. Wszędzie można się natknąć się na obwoźnych sprzedawców, zachęcających do kupna kanapek, gotowych zup, lodów i napojów. Są produkty ekologiczne i preparaty medycyny naturalnej: liście koki, tłuszcz z węża leczący gruźlicę i ząb lwa, uważany za lekarstwo na raka. Są bodaj wszystkie rodzaje alkoholu i win, jakie istnieją na świecie, od pospolitego miejscowego singani i rumu, po najszlachetniejsze rodzaje whisky i koniaki. La Cancha to jednak nie tylko jedzenie. Jest odzież, obuwie, zasłony do okien, pościele i ręczniki. Są kwiaty, perfumy i sprzęt elektroniczny. Obok artykuły budowlane i płyty z najnowszymi hitami światowego kina. Turyści mogą kupić rękodzieło artystyczne: andyjskie poncza i charakterystyczne dla tego regionu czapki, rzeźbione w drewnie figurki, instrumenty (charangos i fletnie pana), wielokolorowe andyjskie tkaniny (aguayo). Targowisko jest nie tylko miejscem pracy: jest miejscem życia, gdzie sprzedający spędzają cały dzień, a o piątej, jak Anglicy, obowiązkowo piją herbatę.
Mikrokosmos rzeczy i ludzi
La Cancha żyje rytmem roku: w czasie karnawału można tu kupić maski i zabawki do polewania się wodą na Świętego Jana, petardy i fajerwerki. Na Wszystkich Świętych na straganach pojawiają się tradycyjne ciasta i wypieki (tantawawas i achachis) oraz kwiaty przeznaczone na cmentarz. Na Boże Narodzenie panettone i musujące wina, choinki i figurki do szopki. Na początku roku szkolnego plac targowy wzbogaca się o asortyment przyborów szkolnych i tornistrów.
La Cancha jest mikrokosmosem: nie tylko ze względu na rzeczy, lecz przede wszystkim ze względu na tych, którzy tutaj przychodzą. Przychodzą wiejskie kobiety handlujące ziemniakami i pomidorami, mężczyźni dźwigający całe kiście bananów, lokalni tragarze, którzy są prawdziwą instytucją. Przychodzą Indianie i mieszkańcy dzielnic nędzy, aby coś sprzedać, ewentualnie też kupić i jakoś przetrwać dzień, młodzi chłopcy i dziewczyny, którzy pomagają swym rodzicom w dźwiganiu towarów. Przychodzą młode matki karmiące piersią swoje maleństwa, dzieci ulicy, które starają się coś ukraść, straż miejska w czarnych mundurach z policyjną pałką przy boku, pilnująca, aby dzieci ulicy nie kradły, kierujący ruchem drogowym, którzy za pomocą gwizdka próbują zaprowadzić jakiś porządek w ogólnym chaosie poruszających się wszędzie samochodów, autobusów i pojazdów dostawczych.
Bogaci i piraci
Przychodzą też bogaci. Młodzież uniwersytecka poszukuje płyt z nowościami muzycznymi, z programami komputerowymi lub modnych ubrań. Zagraniczni turyści odwiedzają stoiska z tradycyjnym rękodziełem artystycznym, siostry zakonne kupują rzeczy do domów dla sierot lub ludzi w podeszłym wieku. Są tu ludzie wszystkich specjalizacji i zawodów, politycy, związkowcy i społeczni liderzy, dziennikarze, wędrowni kaznodzieje, przywódcy sekt i grup religijnych; zwyczajni przechodnie i ciekawscy.
Na La Canchy najlepiej widać pełnię problematyki ekonomicznej i społecznej kraju. Każdy chce coś utargować, aby przeżyć. Wielu wzbogaca się w sposób nieuczciwy. La Cancha to obraz ubóstwa kraju, lewych interesów, piractwa, nielegalnego przemytu: poszukiwania źródeł zdobycia środków i różnorodnych form utrzymania. Jest jak suk krajów arabskich lub afrykański targ. Odzwierciedla Trzeci Świat w jego witalności i sile przeżycia. W gruncie rzeczy jest to jednak smutna rzeczywistość ubóstwa, obraz tragedii biednych ludzi, gdzie jest bardzo dużo ukrytego cierpienia. Tutaj także widać polaryzację pomiędzy niewielkimi grupami ludzi bogatych i całą masą ludzi biednych.
Płody lamy i ayni
La Cancha to tygiel ras, kultur, języków, zwyczajów, tradycji i rytów religijnych, gdzie zasuszony płód lamy, istotny w tradycyjnych obrzędach religii andyjskich, spotyka się z najnowszym modelem komputera. Za pomocą języka keczua i kalkulatora informuje się turystów o cenie produktu w dolarach. Muzyka rockowa współbrzmi z dźwiękami rodzimej morenady, ludowego tańca z Oruro. Tradycyjne spódnice indiańskich kobiet (polleras) kontrastują z dżinsami młodzieży, a rolne produkty z okolicznych wiosek mieszają się z tymi, które sprowadza się z Chile, Argentyny, Peru lub Miami. To obraz wielokulturowości, wielojęzyczności i multietniczności Boliwii.
Na La Canchy istnieje cały ruch solidarności, wzajemnej pomocy, współpracy między poszczególnymi ludźmi. W kulturze andyjskiej wyraża się to słowem ayni – oznaczającym obowiązek pomocy, zakorzeniony w religijnej tradycji. Ayni oznacza dzielenie się radością świąt i smutkiem żałoby, spontaniczne zaopiekowanie się czyimś dzieckiem, starszym sąsiadem albo zwrócenie uwagi młodej matce, aby nie przemęczała się po porodzie, i zastąpienie jej w cięższej pracy. To szkoła humanizmu, mądrości, życia i świętowania wówczas, kiedy ma się do wykorzystania tylko skromne środki.
Wielu tutaj nie interesuje się zbytnio polityką, choć uczestniczy w spotkaniach lokalnych społeczności i bierze udział w marszach i w manifestacjach, broniąc swego miejsca pracy. Większość nie ma zaufania do polityków, którzy dużo obiecują, ale swoich obietnic nie spełniają. Ludzie słuchają programów informacyjnych w radiu czy telewizji, ale ciekawsze dla nich są informacje z brukowców – przede wszystkim mrożące krew w żyłach opisy zbrodni i gwałtów.
Wierzący prości
La Cancha to również swoiste uniwersum religijne. Kiedy spaceruje się po tym placu targowym w niedzielę, można zapytać, co znaczy dla większości tych ludzi Dzień Pański, Eucharystia, rok liturgiczny. Zdecydowana większość z tych, którzy tutaj handlują, nigdy nie słyszała o Soborze Watykańskim II, o papieskich encyklikach, nauczaniu społecznym i moralnym Kościoła, o teologach dawnych i współczesnych, nawet niewiele wie o Biblii. Co znaczy dla ogromnej większości tych ludzi być chrześcijaninem i chrześcijanką?
Mimo to ludzie tu są religijni. Wierzą wiarą ludu ubogiego, z sensus fidelium – instynktownym wyczuleniem na sprawy wiary, którym jest obdarzony cały Kościół. Chociaż niektórzy z nich przeszli do ewangelików, to w zdecydowanej większości są katolikami. Wyrażają wiarę w pobożności ludowej: otrzymali sakramenty chrześcijańskiego wtajemniczenia, mają swe domowe kapliczki, w których czczą Matkę Bożą, oddają cześć wizerunkowi cierpiącego Chrystusa, przynajmniej raz do roku udadzą się w procesji do sanktuarium Virgen de Urkupiña w Quillacollo i zapalają świece przed Chrystusem w sanktuarium Santa Vera Cruz. Wielu z nich uczestniczy w nabożeństwie drogi krzyżowej i w procesji do grobu Bożego w Wielki Piątek. Wszyscy odwiedzają zmarłych na cmentarzu, modlą się za nich i kładą na ich grobach kwiaty i jedzenie.
Do takich mówił Jezus
Z perspektywy tego placu targowego trudno nie zapytać: co mówi Kościół i teologia na to, co tutaj widzimy? Jakie przesłanie Kościół jako wspólnota ma do zaoferowania tym ludziom, którzy w sposobie życia reprezentują zdecydowaną większość tego kraju? Co Kościół daje temu ludowi? Czy wsłuchuje się w krzyk tego ludu w jego aktualnym momencie dziejowym? To przecież taki sam lud jak ten, który w czasach Jana Chrzciciela spieszył nad brzeg Jordanu, jak ten, który podążał za Jezusem, który wsłuchiwał się w Jego głos, który Jezus uzdrawiał i karmił, dając chleb i ryby. To prosty i ubogi lud Ewangelii.
To właśnie z perspektywy La Canchy należałoby na nowo przemyśleć wiarę, Credo, teologię, zasady moralne, duchowość, duszpasterstwo. Ale kto miałby to zrobić? Czy nie należałoby wziąć pod uwagę tego ludu, wejść z nim w dialog, aby nie był on tylko adresatem nauczania, lecz aktywnym podmiotem ewangelizacji i całej misji Kościoła?
Czy nie należałoby wyjść od rzeczywistego życia tego ludu, jego siły przetrwania, jego codzienności, jego form pobożności ludowej, od jego kultury? Wsłuchać się, jakie są problemy i niepokoje tego ludu, jego marzenia i rozczarowania w tym konkretnym momencie historycznym, jaki przeżywa Boliwia? Co jest nadzieją dla tych ludzi, co nadaje sens ich życiu, co ich motywuje, aby wstawać kilka godzin przed świtem i ciężko pracować? Co mogą powiedzieć na temat zgodności własnego życia i pracy z kulturą odziedziczoną po przodkach i wyznawaną wiarą? Czego uczy nas La Cancha?
Szczęśliwi nie tylko tam
Zmierzenie się z rzeczywistością La Canchy powinno skłonić nas do odpowiedzi na pytania: co znaczy ewangelizować La Canchę dzisiaj, to znaczy większość społeczności Boliwii, którą ten plac targowy reprezentuje? Kto powinien podjąć się tego zadania? Jak to robić? Jak nie zamykać się jedynie w chwili obecnej, ale otwierać się na problemy jutra? Co stanie się z dziećmi sprzedawców, które żyć będą w całkowicie innej rzeczywistości i być może nawet ukończą studia? Jak będzie w ich życiu przebiegał proces zderzenia rdzennych kultur, tradycji, wiary ze współczesnością laicką, globalizacją kulturową, obojętnością religijną i praktycznym agnostycyzmem, które są już obecne w Boliwii? Co myśleć o innych grupach społecznych, które tu przybywają, aby zrobić zakupy, a następnie powracają do swych domów, prowadząc życie obojętne na problemy nurtujące większość miejscowej ludności? Jak właściwie odczytać znaki czasu, które La Cancha nam ukazuje?
Aby móc głosić Jezusa, który przyszedł dać nadzieję zmarginalizowanym i dać im królestwo jako alternatywę wobec wykluczenia, musimy zdobyć się na odwagę zmierzenia się z tymi pytaniami. Królestwo jest dobrą nowiną, że Pan przychodzi, aby dać nam życie w obfitości, zaczynając od najmniejszych: aby ich życie było godne i prawdziwie ludzkie. Jezus przyszedł nas uczłowieczyć, abyśmy byli szczęśliwi nie tylko w przyszłym życiu, ale także już w tym obecnym. Zaczynając od La Canchy.