Niezły pasztet na świąteczny stół przyrządził nam nieoceniony Władimir Władimirowicz Putin. Wymieszał w dobrze przemyślanych proporcjach różne składniki – najlepiej nazwać je słowami nieodżałowanego ks. Józefa Tischnera: „świento prawda, tys prawda i gówno prawda” – i zaserwował danie, które długo jeszcze będzie dla nas przyczyną niestrawności.
Wina Zachodu i Polaków
Najpierw zajął się konsekwencjami paktu Ribbentrop-Mołotow. Zacytujmy, dla przypomnienia: „Tak mówią tajne protokoły, rozbiór Polski, ale Polska sama wzięła udział w rozbiorze Czechosłowacji. I sowieckie wojska – zgodnie z tajnymi protokołami – wkroczyły do Polski. Jednak zwracam uwagę, weszli, ale po tym jak polski rząd stracił kontrolę nad wojskiem i nad tym, co dzieje się na terytorium Polski. A rząd znajdował się w rejonie polsko-rumuńskiej granicy. Nie było z kim rozmawiać”.
Później przedstawił nie nową, bo nawiązującą do sowieckiej wizji historii, interpretację przyczyn II wojny światowej. Otóż nie faktyczny sojusz hitlerowskiej Rzeszy i stalinowskiego ZSRR podpisany 23 sierpnia 1939 r., ale wcześniejszy o rok traktat monachijski zdecydował o wybuchu światowego konfliktu. Zezwolenie na okrojenie terytorium Czechosłowacji, które dały wtedy Hitlerowi Francja i Wielka Brytania, zdrada sojusznika, której dopuściły się w imię mniemanego ratowania pokoju, to wszystko zdejmuje, zdaniem Putina, jakąkolwiek odpowiedzialność Sowietów za porozumienie z Hitlerem i rozbiór Polski. Mało tego, wedle prezydenta Rosji, udział Polski w rozbiorze Czechosłowacji spowodował, iż to ona sama była winna swemu losowi, który spotkał ją we wrześniu 1939 r. „Układ monachijski i podział Czechosłowacji – z udziałem Polski i Węgier – a nie pakt Ribbentrop-Mołotow, stał się prawdziwym zarzewiem II wojny światowej. Innymi słowy, winę za nią ponosi Zachód, w tym Polska, a nie Niemcy i sowiecka Rosja” – tak brzmiała konkluzja wywodów Putina.
Nie zabrakło również odwołań do polskiego antysemityzmu, który był jakoby pomostem łączącym II Rzeczpospolitą i III Rzeszę. Prezydent przywołał rozmowę polskiego ambasadora w Berlinie Józefa Lipskiego z Hitlerem o propozycji wysłania Żydów z Europy do Afryki, po której polski dyplomata miał napisać do ministra Becka, że jeśli się to zdarzy, w Warszawie stanąć powinien przepiękny pomnik. Putin stwierdził, że właśnie tacy ludzie „podporządkowali swój naród wojennej machinie Niemiec i przyczynili się w sumie do tego, że rozpoczęła się II wojna światowa”.
Cały ten konstrukt myślowy został przezeń uzupełniony o jeszcze jeden składnik: polską, genetyczną, nieusuwalną rusofobię. „Dla Polaków Niemiec to wróg, ale mimo wszystko Europejczyk i człowiek prawy, ale Rosjanin to barbarzyńca, Azjata, element niszczący i zdradziecki, z którym każdy kontakt jest niebezpieczny, a porozumienie groźne” – tak, powołując się na słowa ambasadora Francji w Polsce Leona Noela, określił polski stosunek do wschodniego sąsiada. Cały wywód podsumował oskarżeniem Polaków o rasizm, podobny do tego, jaki kazał Niemcom widzieć w Polakach, Rosjanach, Ukraińcach i Białorusinach podludzi.
Trudno się dziwić oburzeniu, jakie wzbudziły w Polsce takie słowa. Właściwie żadna ze stron politycznego sporu nie była skłonna ich bagatelizować. Można wręcz mówić o swoistej licytacji polityków na słowa i gesty, kto będzie bardziej wzmożony, oburzony i wstrząśnięty. Co ciekawe, mniej emocjonalnie zareagowali historycy, nawołując raczej do umiaru i roztropności.
Nie ma w tym tekście miejsca na szczegółową polemikę z tezami Putina. Zrecenzowali je kompetentnie w ostatnich tygodniach wybitni badacze przeszłości, nie tylko polscy zresztą. Warto jednak zwrócić uwagę na to, co często umyka naszej uwadze: kontekst wewnątrzrosyjski i międzynarodowy wywodów rosyjskiego przywódcy oraz ich miejsce w szeroko pojmowanej rosyjskiej polityce pamięci.
Postimperialna frustracja
Rosja Putina przeżywa dziś niełatwy czas. Rośnie skala problemów, z którymi musi się uporać prezydent. Niewiele pozostało już z popularności, którą się cieszył, gdy zajmował Krym. Zwrócenie uwagi społeczeństwa na kwestie godnościowe i historyczne bywa w takich okolicznościach skuteczne. Putin, kreując obraz Rosji nierozumianej, niedocenianej, otoczonej przez niewdzięczników, którzy nie chcą uznać wyzwoleńczej roli Armii Czerwonej, jej roli w „uratowaniu Europy przed faszyzmem”, uparcie negujących mit „wielkiej wojny ojczyźnianej”, a nawet – o zgrozo – sugerujących współodpowiedzialność Stalina za wybuch wojny, odwołuje się do tkwiącej w duszy wielu Rosjan nostalgii za imperium.
„Jesteśmy społeczeństwem głęboko schorowanym. Ze smutkiem przyznaję, że Rosjanie są imperialistami. Próba kompensacji poczucia straty zaowocowała tym, co dziś obserwujemy w rosyjskiej polityce. To typowy przykład syndromu postimperialnego” – mówi prof. Natalia Zubarewicz z Uniwersytetu Moskiewskiego. Postimperialna frustracja to żyzny grunt dla operacji politycznych, które mają wzmacniać autorytet władzy i tłumić odruchy opozycyjne. Nie ulega wątpliwości, że manipulacje historyczne Putina mają właśnie taki cel i być może jest to nawet cel najważniejszy.
Cios w wizerunek Polski
Przy tym ogniu pieką się jednak różne pieczenie. Dostrzeżemy je, gdy zdamy sobie sprawę z dalekosiężnych celów polityki putinowskiej Rosji wobec obszaru postsowieckiego, Europy Środkowo-Wschodniej, Unii Europejskiej i wreszcie sojuszu euroatlantyckiego. Putin dąży do dezintegracji wspólnoty europejskiej, szczególnie zależy mu na pogłębieniu nieporozumień między Brukselą a dawnymi „demoludami”. Nie bez przyczyny jest mu tak bardzo po drodze z Viktorem Orbànem. Pragnie też osłabić euroatlantycką wspólnotę obronną, zburzyć solidarność państw wchodzących w skład NATO, dlatego tak dobrze się rozumie z Donaldem Trumpem. Cała niedawna operacja w sferze polityki historycznej jest jednym z wielu działań, które zmierzają ku realizacji tych celów.
Prowokacje wobec polskiej wrażliwości historycznej mają wzbudzić możliwie najbardziej radykalne emocje w naszym kraju. Im mocniejsza będzie reakcja, na im wyższym szczeblu formułowana, tym lepiej z punktu widzenia Putina. To nie jest nowa melodia, Rosjanie grają od lat na nucie „polskiej rusofobii”, próbując przekonać niemieckie, francuskie, włoskie elity, że Europa powinna układać sobie stosunki z Rosją bez uwzględnienia polskiego zdania. Polacy nie potrafią zachować rozsądku, krew zalewa im oczy, zawsze wtedy, gdy „rozsądni” Europejczycy pragną się z Rosją porozumieć – chce po raz kolejny pokazać Moskwa. Gra idzie więc o wzmocnienie stereotypu polskiej rusofobii, a przy okazji pogłębienie innej kliszy – polskiego antysemityzmu, co winno przesunąć nas na jeszcze bardziej odległe peryferie europejskiej polityki.
Prof. Marek Kornat, znakomity historyk i sowietolog, biograf ambasadora Lipskiego, który świetnie rozprawił się ze wspomnianą wyżej putinowską manipulacją, mówi tak: „On chce zaszkodzić międzynarodowemu wizerunkowi Polski. Świadomie przykłada rękę do oskarżeń o jej odpowiedzialność za Holokaust, czym wpisuje się w znane już dobrze zarzuty, bo wie, że to może być skuteczne na arenie międzynarodowej. Putinowi chodzi o skłócenie Polski ze środowiskami żydowskimi na świecie i w Izraelu. […] Liczy ona na pewno, iż eskalacja sporów wokół roli Polski w II wojnie światowej może uderzyć rykoszetem w stosunki polsko-amerykańskie, gdzie środowiska żydowskie mają swoje opiniotwórcze znaczenie”.
Wbrew przekonaniu o wyjątkowej jakoby skuteczności rosyjskiego przywódcy, wydaje się dziś, że przedstawionych powyżej celów nie osiągnął. W mocy pozostaje rezolucja Parlamentu Europejskiego potępiająca pakt Ribbentrop-Mołotow. Gdy była przyjmowana we wrześniu 2019 r., przeszła bez echa, dziś jest przypominana i nabiera znaczenia. Słowa Putina wywołały reakcję znaczących polityków i mediów po obu stronach Atlantyku i były to w zasadzie wyłącznie głosy wspierające naszą wizję przeszłości. Miejmy nadzieję, że tym razem putinowska gra na dezintegrowanie więzów Polski z Europą została przegrana.
Mistrzowie przekłamań
Refleksja dotycząca rosyjskich manipulacji historycznych byłaby jednak niepełna bez uwzględnienia kontekstu polityki historycznej, słuszniej zwanej polityką pamięci. Przeszłość istnieje w kształcie, który trwa w naszej pamięci. Nie mamy maszyny czasu, która przeniosłaby nas w przeszłość i ukazała jej rzeczywisty kształt. Pragnąc ją poznać, jesteśmy skazani na relacje, wspomnienia, książki, filmy, pomniki etc. Nie jest zatem czymś dziwnym, że pamięcią można manipulować, obmyśleć szereg działań, które będą na nią wpływać, urabiać wedle potrzeb rozmaitych instytucji i struktur, państwa, partii, środowiska itp. To jest właśnie polityka pamięci, dążenie do uformowania świadomości historycznej osób i społeczności w sposób legitymizujący władzę, rzeczywistą i symboliczną.
Putinowska Rosja uchodzi za mistrzynię polityki pamięci. Chyba nigdzie indziej władza nie stosuje jej tak konsekwentnie, nie przeznacza na nią takich funduszy, nie dysponuje tak spójną jej wizją. Niejednokrotnie, także w Polsce, rosyjska polityka pamięci bywa przedstawiana jak wzorzec, oczywiście w wymiarze funkcjonalnym. W Rosji przeszłość ma przede wszystkim utrwalać wspólnotę narodową i tworzyć szkielet, na którym wspierać się będą wątłe struktury rosyjskiej tożsamości.
„Historyczna pamięć Rosjan jest dosyć skromna. Nie mamy zbyt wielu wydarzeń, które rzeczywiście chcielibyśmy uczcić. I to stanowi nasz problem, bo brakuje podstaw do stworzenia świadomości narodowej” – mówi anonimowy historyk rosyjski. Dlatego właśnie tak silnym jest mityczny aspekt rosyjskiej polityki pamięci, dlatego tak bardzo potępia się tam wszelkie próby rewizji oficjalnej narracji historycznej.
Interpretacja przeszłości nie stała się w Rosji przedmiotem swobodnej debaty, ale zyskała wymiar oficjalności. Każdy, kto neguje oficjalną wersję historii, uchodzi za szkodnika niszczącego spoistość wspólnoty i zasługującego na potępienie. W maju 2014 r. prezydent Putin podpisał ustawę, która wprowadza karę do pięciu lat pozbawienia wolności za negowanie zbrodni nazistowskich i za rozpowszechnianie fałszywych informacji o roli Związku Radzieckiego w II wojnie światowej. Podejrzewam, że cała polska narracja historyczna o wydarzeniach lat 1939–1941 podpada pod sankcje tej ustawy. To jest przykład sytuacji, w której historia staje się sługą doraźnej polityki. W Rosji tak jest, tam nie ma możliwości, aby dotrzeć do szerszej publiczności z przekazem innym niż oficjalny, chyba że chce się narazić na sankcje prawne.
Nie idźmy tą drogą
My w Polsce – chcę w to wierzyć – jesteśmy wciąż zdolni do dyskusji o naszej przeszłości, potrafimy zaakceptować prawo do obecności w przestrzeni publicznej różnych wizji i ocen i do głowy nam nie przychodzi, aby karać za poglądy, nawet jeśli nas szokują i oburzają. Polska polityka pamięci winna być diametralnie różna od rosyjskiej, tak jak różna jest nasza identyfikacja kulturowa i cywilizacyjna. Oni są ze Wschodu, my z Zachodu. Nie próbujmy tego zmieniać.
Dzisiejsze polsko-rosyjskie animozje historyczne są oczywiście przejawem doraźnych sporów dotyczących naszego miejsca w Unii Europejskiej i NATO, ale nie powinny skłaniać nas ku zamykaniu się w świecie odrębnej, wyłącznie naszej, antagonistycznej, niekiedy chorej wyobraźni historycznej. To właśnie Putin chce wepchnąć nas w obronne fortyfikacje twierdzy chroniącej naszą wizję przeszłości, dąży do tego, abyśmy zamknęli się w przestrzeni jednej, obowiązującej interpretacji historii, abyśmy każdego podważającego nasze mity traktowali jako wroga, odstępcę, zdrajcę. On tak właśnie konstruuje pamięć historyczną Rosjan i chce nas wtłoczyć w takie ograniczenia. Brońmy się, akceptując wolność ocen naszej przeszłości, również takich, które są budzą wątpliwości, czasem ranią naszą wrażliwość. To jest nasza przewaga nad Putinem. My nie musimy budować naszej pamięci według jednego, obowiązującego wzorca. Nasza pamięć to wymiar naszej wolności.