Dzieci skaczą z radości po wysuszonej, pomarańczowej skorupie ziemi. Niektóre bosymi stopami, inne w klapkach. Dziewczynki włożyły kolorowe sukienki. Na płytę boiska zbiega się cała wieś.
Z żółtego szkolnego busa, którym o. Maciej Braun przywiózł ich z lotniska w Mwanzie, widzą szalejący tłum ludzi. Dwóch panów w wielkim okręgu gra na instrumentach z puszek i roślin. O. Maciej trąbi przyjaźnie, aby powiadomić Buhembę o Polakach, którzy przyjechali do pracy.
– Wciągnęli nas w taniec, w wielki krąg – mówi ks. Zbigniew Regucki z Poznania. – Zabawa trwała godzinę. Później weszliśmy do szkoły na spektakl teatralny. Przedstawialiśmy się po kolei. Do mnie zwracano się per padro Zibi. Każde nasze słowo w języku suahili wzbudzało ogromną radość.
Masaj ze smartfonem
W Buhembie nie mówi się „dzień dobry”, ale „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. W Buhembie, żeby nie umrzeć z głodu, trzeba pracować na roli, albo w jednej z trzech kopalni złota. W Buhembie jest trochę dużych, murowanych domów, gdzie przez satelitę ogląda się angielską piłkarską ekstraklasę, jak prawie w całej Afryce. Przeważają lepianki, gdzie się tylko śpi i chroni przed deszczem. Domek ma cztery metry kwadratowe. Przedzielony jest zasłoną albo cienką ścianką działową.
Dzieci pędzą kozy i krowy. Nie wszyscy młodzi mieszkańcy Buhamby chodzą już do szkoły, ale wszyscy korzystają z telefonów komórkowych na kartę. Starzy, młodzi, dorośli i dzieci patrzą w smartfony z dostępem do internetu. – Zostaliśmy zaproszeni na obiad przez jedną z rodzin – wspomina Artur Fabijański, student medycyny. – Patrzę przez okno, a tam idzie Masaj w „tradycyjnych” butach wyciętych z opony samochodowej, z długim nożem przy pasie i smartfonem w ręku.
– Codziennych zadań mają niewiele – mówi Hanna de Bruijn, studentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej. – Ale jeśli już, jest to praca fizyczna. Jeżeli miarą szczęścia człowieka jest radość, to mieszkańcy Buhemby są szczęśliwi – dopowiada. Za człowieka szczęśliwego można uznać ogrodnika pracującego w misji prowadzonej przez zmartwychwstańca o. Macieja Brauna. Ogrodnik przez cały dzień, szczególnie przed porą deszczową, spulchnia ziemię, sadzi drzewka, pielęgnuje je. Jest bardzo dokładny. Domaga się relacji. Cieszy go każde powitanie. Jest wdzięczy Bogu za uratowanie życia przed alkoholem. Prosi o. Macieja, by zarobione przez niego pieniądze przekazywał jego żonie. Nie chce, żeby go kusiły. Szczęście daje mu pole i świadomość, że uprawia nie tylko dla siebie.
Najważniejsze są relacje
– To, co w Europie od wielu lat próbuje się wcielić w życie dekretami, soborami i dokumentami, na misji w Buhembie dawno udało się zrobić – mówi ks. Zbigniew. – Zaangażowanie świeckich jest normą. Ogłoszeń parafialnych nie czyta ksiądz. O. Maciej nie buduje kościołów z własnej inicjatywy. Chcą tego świeccy, którzy przychodzą do niego i mówią, że potrzebują kościoła.
W Kyamuko młodzi szlifują ściany, ołtarz i ambonę, czyszczą drzwi, okna i porządkują teren wokół kościoła. Po pracy Msza św. Komunię przyjmuje tylko trzech miejscowych. Okazuje się, że większość mieszkańców wioski nie została jeszcze ochrzczona. Wspólnota dopiero się rodzi. Czy dla socjalnych dobrodziejstw, które kroczą za chrześcijaństwem? O. Maciej przyjeżdża odprawić Mszę bez ciężarówki jedzenia, bez prezentów, bez obietnicy lepszego życia materialnego. Obsypywany jest za to darami, czyli kukurydzą, ziarnem, owocami. Wierni ciągną z sobą do kościoła kozy. Pod pachami gdaczą kury. Wspólnota zbiera datki na rzecz najbardziej potrzebujących. Sprawdzają się słowa o. Macieja, że ci ludzie jak już coś robią, to robią na sto procent.
W kazaniach o. Macieja nie ma wielkich biblijnych metafor, ale proste scenki pokazujące grzech w życiu codziennym. Mieszkańcy Buhemby słuchając księdza, uśmiechają się, a nawet wybuchają salwami śmiechu. Przyjmują naukę Kościoła w nieznany dla Europejczyków sposób. Zdają się mówić śmiechem: „Tacy jesteśmy, tak właśnie wygląda nasze grzeszne życie, nie powinniśmy tak robić, ma ojciec rację”. Nikt się nie kuli ze wstydu, nie boi się przyznać do błędu, nikt nie patrzy na buty, aby rozpłynąć się w masie wiernych.
– Nie ma udawania – mówi Hanna. – Jeśli się witamy, patrzymy sobie w oczy. Oni nie inwestują w mieszkanie i samochód, ale w relacje. – Nikt nie przejdzie obok bez powitania – dodaje Artur. – Nikt nie jest obojętny. Witają się kilka razy dziennie.
Gość w dom, Bóg w dom
Tradycyjnego schematu życia rodzinnego poznaniacy doświadczają u jednej z rodzin, która zaprosiła ich na posiłek. Nie na obiad ani nie na kolację, ale właśnie posiłek spożywany raz dziennie.
W Tanzanii można zjeść ugali, czyli papkę z gotowanej mąki i zbóż. Do ryżu dokłada się kapustę i małe ryby bez głowy złowione w jeziorze Wiktorii. Z daleka wyglądają jak trociny. Ugali je się rękami. Są też chapati – naleśniki z dżemem, bananami i masłem orzechowym. Je się ryż, fasolę, ziemniaki i arbuzy. Gotowana zielenina przypomina szpinak. Wszystko bez smaku. Na szczęście jest przyprawa z goździkami i cynamonem. Po tygodniu tanzańskiej strawy tęskni się do europejskiej kuchni. Mięso to rzadkość. Jeśli już, to spożywa się baraninę i kozinę. Wołowina to smak święta. Ale studentom i ich duszpasterzowi podaje się mięso w każdej chacie, bo tam, podobnie jak i u nas, „Gość w dom, Bóg w dom”.
Goście z Polski jedzą z mężczyznami. Kobiety przygotowują posiłek, podają go, sprzątają i wychowują dzieci, które mają prawo jeść na samym końcu. Nie oznacza to, że w Buhembie nie troszczą się o dzieci. Wręcz przeciwnie. Dowodzi tego telefon babci maleńkiego Frediego, którego do chrztu trzymał Artur. – Po Mszy szliśmy na kolację – wspomina padro Zibi. – Przyłączyła się do nas dwudziestka dzieciaków. Gdy wróciliśmy na misję, zadzwoniła pani domu, mówiąc, żebyśmy się nie martwili. Wszystkie dzieci, z którymi przyszliśmy, zostały nakarmione.
W Buhembie nie trzeba zjadać „do czysta”. Nie trzeba wpychać w siebie posiłków. Jedzenie się nie zmarnuje. Trafi do potrzebujących.
Kiedy misjonarka Ola powiedziała któregoś dnia, ile musiała pracować, żeby kupić bilet do Tanzanii, mieszkańcy Buhemby byli zaskoczeni. Biały człowiek kojarzy się z dostatkiem, bogactwem.
W misji pracuje Robert, który odwiedził Polskę. Mówi, że u nas jest wszystko, co potrzebne do życia, ale chciał wracać do Tanzanii, gdzie – tak jak w Europie – szczęście miesza się z tragedią.
O. Maciej też musi jeździć do chorych. Razem z nim poznaniacy odwiedzili Estę, która kilka lat temu doznała paraliżu prawej strony ciała, Monikę, która dwa tygodnie temu urodziła Christinę, Francisa, który 27 lat temu złamał kręgosłup, oraz 102-latkę Bibi. Z każdym się pomodlili i każdego obdarowali wykonanym ręcznie różańcem z tanzańskich nasion.
Europejczycy nie wiedzą, jak pomagać
Jak pomóc Tanzanii? Przede wszystkim zmieniając myślenie – nasze i Tanzańczyków. Dzieci można karmić w nieskończoność, ale dziura głodu nie ma dna. Pracujący na misji Robert, przez to, że poznał Europę, nauczył się patrzeć w przyszłość. Przeciętny Tanzańczyk żyje tym, co tu i teraz. Ci ludzie martwią się o posiłek, który trzeba podać dzieciom następnego dnia. Nie mają potrzeby urozmaicania swojego życia. – Są za to bardzo duchowi – zauważa ks. Zbigniew. – Na ich kulturę nałożyło się chrześcijaństwo ze wszystkimi swoimi duchowymi barwami, czyli przede wszystkim miłością.
Pomoc tłamsi korupcja i gąszcz absurdalnych przepisów. Nawet cło jest w Tanzanii sprawą umowną. – Na lotnisku urzędnik zażądał od nas zapłacenia cła od dwustu plecaków, które wieźliśmy dla uczniów szkoły w Buhambie – mówi Artur. – Zażądał 300 dolarów. Odesłał nas w końcu do biura, w którym okazało się, że trzeba zapłacić 50 dolarów.
Problemem w niesieniu pomocy jest mentalność Europejczyków. Ci, którzy pomagają, najpierw chcą zarobić. Nikt nie myśli o bezinteresownym pomaganiu. Najpierw stawia się infrastrukturę. Jakby bez budynków szpitalnych i elektrowni mieszkańcy Afryki byli nieszczęśliwi. A trzeba zacząć od wywiercenia studni. Woda w Tanzanii kryje się sto metrów pod ziemią. Studni nie da się wykopać łopatą. Europa wierci studnie, ale przy tym reklamuje się, prowadzi kampanie marketingowe i zatrudnia sztab ludzi obsługujących fundusze. Nowych studni nie widać.
Wystarczy niewiele
Pewnym rozwiązaniem problemów Afryki jest adopcja na odległość. Utrzymanie przedszkolaka kosztuje 300 zł rocznie. A tam, na miejscu, ważny jest czas i uwaga poświęcona potrzebującym. Wystarczy głośno puścić muzykę i tańczyć z dziećmi. Pięć wiader posłuży do gry w gorące krzesła, a jeśli brakuje wiader, można wziąć kamienie. Do gry w dwa ognie przyda się sznurek, ale i bez niego można sobie poradzić. Ks. Zbigniew widział kątem oka dzieci grające w tę popularną w Polsce grę. To nie poznaniacy jej nauczyli. Mali Tanzańczycy musieli ją gdzieś podpatrzeć.
W czasie Dnia Sportu dzieci chodzą pomiędzy zebrami, słoniami, żyrafami i krokodylami. Buhemba zamienia się w Park Sarengetii, do którego jest sto kilometrów. Przed dziećmi stoją zadania wymyślone przez studentów. Na zwiedzanie prawdziwego Sarengetii będzie czas.
Na pożegnanie Polacy lepią pierogi z kapustą. Kucharki Magda i Koleta są zachwycone. Na ostatniej Mszy, mimo dnia roboczego, śpiewa chór w pełnym składzie. Wierni podchodzą, ściskają, dziękują za pracę i wręczają drobne na wodę, skrzynkę coli i kozę. Po południu studenci z Poznania modlą się kanonami z Taizé z młodzieżą z parafii.
Okazuje się, że tego dnia, rok wcześniej, wspólnota młodych z Buhemby spotkała się pierwszy raz.