Odnoszę coraz większe wrażenie, że to wszystko, co wychodzi teraz, jest nastawione tylko i wyłącznie na sprzedaż, ludzkie dramaty rozmieniane są na drobne. Coraz większą czcionką pisze się o kolejnych powstańczych a to miłościach, a to dziewczynach, a to przygodach. Duża czcionka oznacza przeważnie więcej stron, a to oznacza grubszą książkę, która z kolei oznacza wyższą cenę. Przepraszam, że jestem taka cyniczna.
Kiedyś się powstaniem egzaltowałam, teraz wolę je przeżywać w ciszy i w pamięci. Na przykład czytając te dawne publikacje, opisujące straszne dni zwykłych ludzi. Znam Warszawę dobrze, więc kiedy tak czytam, to od razu umiejscawiam się w odpowiednim zaułku, bramie, podwórku. To często nawet nie są literackie opisy, to są suche fakty pełne krzyku i już nawet nie łez. Jak w tej książce wydanej przez Instytut Zachodni w 1946 r.: protokoły zebrane od cywilów podczas wyjścia ze stolicy w październiku 1944 r. Bohaterami są dla mnie ci ludzie, którzy w tej tragedii myśleli o tym, żeby zachować pamięć. Na skrawkach papieru, z trudem zdobytego, zamiast myśleć o sobie zbierali zeznania świadków zbrodni niemieckiej. Zapisywali, właściwie nawet nie mając pojęcia, czy będzie dla kogo.
I jeszcze coś czytam – wiersze. Konkretnie poezję Anny Świrszczyńskiej, która jako młoda sanitariuszka przeżyła powstanie. Wiele jej wierszy chwyta mnie za serce, dosłownie. Ale ten jeden szczególnie, bo on tak idealnie wpasowuje się w ten czas pokoju, którego nie doceniamy, szczując jedni na drugich. To jest wiersz na wskroś chrześcijański, choć Świrszczyńska chyba tak by nie powiedziała. Ale jest i koniec:
„Żeby wszystkie kule na świecie trafiły we mnie,
toby już nie mogły trafić w nikogo.
I żebym umarła tyle razy,
ile jest ludzi na świecie,
żeby oni nie musieli już umierać, nawet Niemcy.
I żeby ludzie wcale nie wiedzieli, że ja umarłam za nich,
żeby nie było im smutno”.