Była upalna niedziela 3 lipca 1949 r. Tego dnia w katedrze w Lublinie na wizerunku Madonny, namalowanej jeszcze przed wojną na wzór jasnogórskiej ikony, pojawiły się łzy. Zmiany na obrazie zauważyła około godziny piętnastej pracująca w świątyni siostra Barbara. Poinformowała o tym kościelnego Józefa Wójtowicza, a zaraz potem wiadomość dotarła do biskupa pomocniczego Zdzisława Golińskiego. Rzeczywiście, pod prawym okiem Matki Bożej widniała bordowa łza.
O całym zdarzeniu szybko zaczęto mówić w kategoriach cudu. Wieści rozeszły się nie tylko w mieście, ale także w całym kraju. Do świątyni zaczęły napływać rzesze wiernych. W ciągu dwóch dni do miasta przybyły tysiące ludzi: pociągami, autobusami, wozami, ale i pieszo. Przed świątynią tworzyły się kilkukilometrowe kolejki. Każdy, nie bacząc na wielogodzinne oczekiwanie, chciał choćby przez chwilę znaleźć się przed obrazem Matki Bożej. W prasie można było za to przeczytać o ciemnogrodzie i masach prostaczków otumanionych zabobonami i kłamstwami kleru.
Cud?
3 lipca 1949 r. Zygmunta Dambka nie było w Lublinie. O „cudzie” dowiedział się dopiero następnego dnia. Wracał właśnie pociągiem od żony, która przebywała u rodziców na wsi. Idąc ze stacji kolejowej do domu, zauważył przed katedrą tłum ludzi. Zapytał jakąś kobietę o przyczynę tego zgromadzenia. Usłyszał, że na obrazie Matki Boskiej pojawiły się łzy. Nie przejmując się tym zbytnio, udał się do pracy do szpitala szarytek.
Około godziny 14.30, jak zeznał potem w protokole przesłuchania z 26 sierpnia 1949 r., odebrał telefon od bp. Golińskiego, który powiadomił go, że został powołany w skład komisji mającej zbadać skład cieczy na obrazie. Miał się stawić jeszcze tego samego dnia wieczorem w mieszkaniu duchownego. Na spotkaniu o godzinie 19.00 pojawili się również pozostali członkowie komisji: mecenas Stanisław Kalinowski, konserwator Jan Powidzki, malarka Łucja Bałzukiewiczówna, chemik Alojzy Paciorek, kanclerz ks. Wojciech Olech i gospodarz, bp Zdzisław Goliński.
Następnego dnia wieczorem katedrę zamknięto, a komisja dokładnie najpierw obejrzała obraz, określając jego miejsce w stosunku do ściany i parapetów. Chodziło o ustalenie, ewentualnie wykluczenie przyczyny naturalnej łez na obrazie, na przykład nacieku ze ścian. Następnie obraz zdjęto ze ściany i opisano ślad nacieku łzy. W notatce znajdującej się w Archiwum Archidiecezjalnym w Lublinie zapisano: „Doktor Dambek pobrał lancetem próbkę tej cieczy z miejsca zacieku z podłożem olejnym z jego części zatokowej i dla kontroli próbkę farby z łuku brwiowego, oka lewego i ręki prawej Madonny”. Następnego dnia w swoim laboratorium w szpitalu sióstr szarytek przeprowadził analizę pobranej próbki dwiema metodami, mikroskopową i metodą chemiczną Meyera. Obie metody dały wynik negatywny: próbka nie zawierała składników krwi ani łez, a badanie nie pozwoliło ustalić jej składników. Ponownych badań nie przeprowadzono, bo ciecz szybko wyschła. Prawdopodobnie obawiając się reakcji władz, zrezygnowano z wysłania obrazu do Warszawy, aby tam poddać go badaniu aparatem Roentgena. Nie udało się również ustalić, dlaczego łza na obrazie nie spływa prosto w dół, wzdłuż nosa, ale biegnie ukośnie, jak łza na ludzkiej twarzy, od spojówki w kierunku policzka.
Doktor Zygmunt Dambek spisał protokół, który przekazał biskupowi Golińskiemu. Bp Piotr Kałwa wystosował list do wiernych, w którym ogłosił, że prace komisji nie dają podstaw do tego, by zdarzenie uznać za cud. Zwrócił się także z prośbą o zaniechanie pielgrzymek do katedry. Bez skutku jednak: o łzach z obrazu Madonny zrobiło się już głośno nie tylko w całym kraju i poza jego granicami, mówiono o nich nawet w BBC. Sam list biskupa wzbudził sprzeciw zarówno ze strony władz, jak i wiernych. Wierni woleli, żeby oficjalnie ogłoszono cud. Władze odebrały pismo biskupa, jako wykręt Kościoła i zarzucały, że badania nie były przeprowadzone precyzyjnie.
Miasto twierdza
O ogromnym napływie pielgrzymów do Lublina świadczy fakt, że ruch pasażerski wzrósł nagle o kilkaset procent. Przewyższało to możliwości techniczne kolei. Lublin szybko stał się miastem zamkniętym. Na obrzeżach ustawiono patrole, które nie pozwalały nikomu na wjazd do centrum. Obawiając się napływu pielgrzymów wstrzymano sprzedaż biletów kolejowych. Ludzie szli więc do Lublina pieszo albo jeździli „na gapę”.
Porządku w mieście pilnowała zwiększona liczba milicjantów, później także wojsko. Przed katedrą stali ochotnicy z opaskami na ramieniu, pogardliwie nazywani przez władze „gwardią papieską”. Jak wynika z protokołów przesłuchania z dnia 8 września 1949 r., Zygmunt Dambek tuż po wydarzeniach w katedrze kilkukrotnie był wzywany do wypadków rzekomych uzdrowień: m.in. odzyskania wzroku przez dwie kobiety, czy ustąpienia paraliżu nóg u mężczyzny, o czym na bieżąco informował bp. Golińskiego czy ks. Tadeusza Malca. To również stanowiło przedmiot dociekań ze strony władz.
W tym też czasie coraz częściej dochodziło do prowokacji ze strony władz oraz do aresztowań. Pierwsza tragiczna w skutkach prowokacja miała miejsce 13 lipca o świcie, gdy jak co dzień tłum wiernych oczekiwał przed katedrą na otwarcie świątyni. Katedra, która podczas okupacji wojennej niemal doszczętnie spłonęła, teraz otoczona była rusztowaniem. Ktoś krzyknął, że rusztowanie się wali. Wśród ludzi wybuchła panika. Wycofujący się z katedralnego placu ludzie stratowali pochodzącą ze wsi pod Włodawą 21-letnią Helenę Rabczuk. Byli również ranni. Niemalże natychmiast wszczęto śledztwo, a odpowiedzialnością za śmierć tej młodej dziewczyny obarczono władze kościelne. Od razu też w prasie, zwłaszcza w „Sztandarze Ludu”, lubelskim organie partii, pojawiały się artykuły o zabobonach, ciemnogrodzie i mistyfikacji kleru, który odciąga rolników od żniw, przyciąga do katedry, a ciemne masy zostawiają przed obrazem stosy gotówki, mającej być przeznaczoną na odbudowę zniszczonej świątyni.
„Cudaki”
W niedzielę 17 lipca doszło do kolejnych poważnych w skutkach wydarzeń. Na placu Litewskim, tuż naprzeciw kościoła ojców kapucynów, władze zorganizowały wiec antykościelny, nazwany antyludowym. Słowa liturgii z odprawianej w tym czasie Mszy św. mieszały się z przemówieniami partyjnymi. Wierni, którzy nie zmieścili się w kościele, niemalże zlali się z uczestnikami manifestacji. Ówczesny wiceminister administracji publicznej Jan Izydorczyk w swoim przemówieniu mówił m.in. o koczujących pod katedrą pielgrzymach, brudzie, wzniecanych burdach pijackich, propagandzie kleru, wymyślonym cudzie, wyłudzonych workach pieniędzy. Krzyczał: „Dlaczego zginęła Helena Rabczuk?!”.
Pochód z czerwonym sztandarem na czele ruszył z placu Litewskiego w kierunku katedry. Jednocześnie sprzed katedry pod siedzibę MO wyruszyli ludzie niosący krzyż i śpiewający My chcemy Boga. Między demonstrantami krążyli funkcjonariusze UB i ostrożnie znaczyli kredą ubrania tych, których należało aresztować. Gdy maszerujący zorientowali się, co się dzieje, zaczęli uciekać w boczne uliczki. Jednak centrum otoczone już było przez kordon milicji, ORMO i wojsko. Uczestników wiecu pałowano i wciągano do przygotowanych ciężarówek. Zatrzymano wówczas ponad sześćset osób. Aresztowanych milicja nazywała pogardliwie „cudakami” – niektórzy z nich w areszcie spędzili nawet kilkanaście miesięcy.
8 sierpnia władze kościelne postanowiły zamknąć katedrę. Decyzję tę tłumaczono tym, że fronton świątyni jest zrujnowany, a dalszy napływ pielgrzymów może doprowadzić do kolejnych tragedii. Z czasem pielgrzymki do katedry z płaczącym obrazem ustały.
Skazany za cud
Zygmunt Dambek został zatrzymany 26 sierpnia 1949 r. jako „podejrzany o branie czynnego udziału w zbiegowisku publicznym w dniu 17 lipca 1949 roku w związku z rzekomym cudem w katedrze lubelskiej”. Zabrano mu wszystkie rzeczy osobiste, jakie miał przy sobie, m.in. pieniądze, dokumenty, karty żywnościowe, książeczkę do nabożeństwa i różaniec, z którym się nigdy nie rozstawał. 15 września został przesłuchany w charakterze podejrzanego. Miał opowiedzieć swój życiorys, ale większą ciekawość urzędnika wzbudziła jego przynależność do „Sodalicji Mariańskiej Panów”. Przesłuchujący natrętnie dopytywał zwłaszcza o to, kto wchodził w skład zarządu Sodalicji na terenie Lublina, o nazwiska znanych członków i „w jakim stosunku pozostawała ta organizacja do wypadków mających miejsce w katedrze lubelskiej”.
Do więzienia, mieszczącego się wówczas na zamku lubelskim, Zygmunt Dambek trafił 2 listopada. Tego dnia osadzono tam również kilkanaście innych osób: uczniów, pracowników naukowych, przyrodników, pszczelarzy i rolników, każdego dnia przybywali następni. Po rejestracji jako więzień doktor Dambek dostał drelichowe więzienne ubranie z drewniakami, miskę i łyżkę. Zanim jednak więźniowie otrzymali pierwszy posiłek, minęło kilka dni, a on sam był tak cuchnący, że nawet najbardziej wygłodniali nie byli w stanie go zjeść. Tzw. kwarantanna odbywała się w pomieszczeniu z rozrzuconą na podłodze brudną słomą. Zamykano w nim od trzydziestu do sześćdziesięciu osób. Głównym punktem „kwarantanny” były nocne pobudki i przesłuchania w ciemnym pomieszczeniu z jedną żarówką, owiniętą niebieskim papierem. Na biurku przesłuchującego leżały pejcze, którymi zastraszano i bito przesłuchiwanych. „Kwarantanna” trwała około dziesięciu dni, w zależności od humoru władz więzienia. Kończyła się dezynfekcją i dezynsekcją skazanych. Dopiero potem rozmieszczano więźniów w poszczególnych oddziałach i celach.
Zygmunta Dambka, podobnie jak wielu innych „cudaków” i zaangażowanych w wydarzenia przy katedrze, nie ominął więzienny karcer. W lochu pod zamkową basztą znajdowało się ciemne pomieszczenie wielkości szafy. Tam do wgłębienia w ziemi wlewano wodę a osadzeni musieli stać w niej po kilkanaście godzin. Osłabienie, niedożywienie powodowały choroby u więźniów. Dambek jako lekarz w miarę możliwości starał się im pomagać, choćby odrobiną tranu wymieszanego z suszoną cebulą, podawanego na wzmocnienie.
Nie dopuszczaj zwątpienia
Aresztowany Zygmunt Dambek zostawił w domu i bez środków do życia żonę Mariannę z trojgiem małych dzieci. Nie było tygodnia, żeby nie pisała ona listów do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, Prokuratora Sądu Apelacyjnego w Lublinie czy samego Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Bolesława Bieruta. Prosiła w nich m.in. o upoważnienie jej do poboru pensji jej męża, o przyspieszenie zakończenia śledztwa, zmianę środków zapobiegawczych, a nawet o zwolnienie z aresztu. Do pism dołączała oświadczenia mieszkańców Lublina, którzy stwierdzali, że „oddany swojemu lekarskiemu posłannictwu, dobry Polak patriota doktor Dambek nie mógł popełnić żadnego przestępstwa”. Wśród osób poświadczających jego prawość znalazło się również kilku lubelskich Żydów, których Dambek w latach 1943–1944 ukrywał w swoim domu, okazując im bezinteresowną pomoc materialną, medyczną i moralną, i ratując tym samym przed śmiercią. Dla władz nic to jednak nie znaczyło, większość tych pism pozostawała bez odpowiedzi.
Sam Zygmunt Dambek z więzienia pisał do żony: „Staraj się zachować cierpliwość i spokój, bo tego Bóg od nas wymaga. Jestem dumny z Ciebie, bo dałaś Twoim poświęceniem i ofiarą dowód wiernej żony i dzielnej i bohaterskiej matki. Toteż dziś w odosobnieniu mogę dobitniej ocenić Twoją wartość. Wzór Twojego spokoju jest dla mnie w więzieniu natchnieniem dla zachowania pogody i równowagi ducha. Bądź nadal dzielną i mężną i nie dopuszczaj do serca Twego pokus zwątpienia. Tak jak w ogniu poznaje się wartość metalu, tak w cierpieniu poznaje się charakter człowieka. Oby nadal ból serca i cierpienie nie było w stanie zgasić uśmiechu z twarzy Twojej. Bóg Ci wynagrodzi za wszelkie Twoje trudy i znoje”.
19 lipca 1950 r. prokurator Sądu Apelacyjnego w Lublinie wydał nakaz zwolnienia Zygmunta Dambka z więzienia w Lublinie. Kara jednak nie skończyła się wraz z opuszczeniem murów więzienia: władze nadal stosowały wobec niego represje, które miały utrudnić mu życie i zniechęcić do działań mogących zaszkodzić autorytetowi władzy. Zakazano mu między innymi przebywania w Lublinie i jego okolicach i nakazano całkowite milczenie na temat wydarzeń wokół katedry i „cudu lubelskiego”. Dopiero po latach tę historię opowiedzieć mogła jego wnuczka.