Tydzień temu wspominałem, że aby móc coś dać innym, wpierw należy przyjąć: swoje talenty, dzieciństwo, rodziców, kulturę, słowem to, co niesie nam życie. Ale samo przyjęcie życia takim, jakim ono jest, nie wystarczy. Nie wystarczy tylko chłodna akceptacja. Tak, to jestem ja, to moje myśli, zdolności, wyobraźnia, historia mojego życia, moje wykształcenie, moje przyjaźnie, moja rodzina, moja żona, moje dzieci. Tak, przyjmuję to, godzę się na takiego, jakim jestem i na swój własny los. Na swoje zdolności i na ograniczenia. Jakoś wytrzymam. Dam radę. Akceptuję to, że tak właśnie jest i inaczej nie będzie. Otóż takie myślenie jest czymś lepszym niż bunt i odrzucenie siebie, lecz to nie wystarczy. Przypomina wędrówkę przez morze i piękne okolice, ale z ukrywaną nutką żalu, że przecież mogłoby być inaczej, lepiej. Brakuje jakieś pociągającej perspektywy. Takiego przekonania, że to wszystko jest dobre i nadaje się do zbudowania życia, które będzie można rozdawać jako coś wartościowego.
Dobry temat na kolędy
To jest trochę tak jak z Bożym Narodzeniem. Nie było miejsca w gospodzie, zatem gdzieś w grocie, na sianie przy zwierzętach, w nocy. Taki obrót spraw mógł być tylko zwyczajnie przyjęty, przez rodziców i Jezusa, a także przez nas chrześcijan. No nie są to szczyty ludzkiej gościnności, jakie ludzkość okazała swemu Stwórcy, ale cóż – tak było, trzeba to przyjąć i z tym się pogodzić. Jednakże zarówno sam Zbawca, jak i Jego rodzice, a także całe chrześcijaństwo uznało, że właśnie takie wydarzenia są dobre i nadają się jako materiał na niezwykle udane życie. Pobłogosławione stają się jedną z najbardziej wzruszających i ciepłych opowieści jakie zna ludzkość. Ewoluują w świąteczne zwyczaje i rozpadają się na tysiące kolęd i pastorałek, tak że już nikt nie wyobraża sobie, że mogłoby być inaczej. Właśnie sianko, żłóbek i stajenka – to jest to.
Wymarzona córeczka
Takie podejście, o którym piszę, może brzmieć trochę jak bajka. Czy jest ono możliwe w sytuacjach naprawdę trudnych w naszym życiu? Moi znajomi adoptowali dzieci. Powiedzieli sobie, że powiedzą im całą prawdę, jak tylko zapytają. Kasia robiła pranie, gdy podeszła do niej jej adoptowana córka i zapytała, dlaczego ciocia ma taki duży brzuch. Kasia wyjaśniła jej, że w brzuszku cioci siedzi dzidziuś i jest mu tam dobrze, ma ciepło i przytulnie, ale pewnego dnia będzie mu za ciasno i zapuka w brzuszek i wyjdzie na zewnątrz. „Dzidziuś w brzuszku” – dziwiła się dziewczynka. Po chwili zabawy wróciła i patrząc mamie w oczy, zapytała: „To ty też mnie nosiłaś w brzuszku?”. Pod Kasią ugięły się nogi. Stała pod ścianą. Należało powiedzieć prawdę. Wzięła córeczkę na kolana i tłumaczyła: „Nie, z tobą Ewuniu było inaczej. Twój tatuś i ja bardzo chcieliśmy mieć dziewczynkę i wymarzyliśmy sobie taką śliczną o czarnych oczętach. Długo tęskniliśmy za nią, aż zaczęliśmy jej szukać. Jeździliśmy po różnych szpitalach. I wyobraź sobie, wchodzimy do jednego ze szpitali i jesteś. Właśnie taka, jaką sobie wymarzyliśmy. Zaczęliśmy cię ściskać, całować… Tata tańczył ze szczęścia. Powiedzieliśmy sobie: Na zawsze będziesz z nami”. Mała Ewunia popatrzyła na mamusię, uśmiechnęła się i powiedziała: „Mamusiu opowiedz mi jeszcze raz”.
Uznać za dobre
Ta opowieść rodziców, w której widać, że zaakceptowali, a nawet wykorzystali trudną życiową sytuację do podjęcia pozytywnych działań, to też jest jakiś rodzaj błogosławieństwa. W ten sposób dokopali się do dobra, które czasami bywa przywalone gruzem niepowodzenia, ale gdy się o nim powie, staje się oczywiste. Można uznać za dobre wypadki, na które nie mamy wpływu. Opowieść Kasi była bardzo prawdziwa. Ewunia rzeczywiście była dzieckiem upragnionym, wyczekanym i jej pojawienie się przyniosło niebywałą radość. Uświadomienie sobie tego faktu, nazwanie go i wypowiedzenie głośno jest właśnie błogosławieństwem. I to zrobili jej rodzice. Ale działanie tego błogosławieństwa było dużo szersze, bo dotknęło też samej małej dziewczynki. Jej błysk w oczach i prośba: „Mamusiu, opowiedz jeszcze raz!” pokazują, że i ona już pobłogosławiła swój los, bo dostrzegła w nim dobro, i to zanim uświadomiła sobie dramat początku swojego życia. Świadomość błogosławieństwa wyprzedziła świadomość traumy. Ta dziewczynka wydaje się błogosławioną, czyli szczęśliwą. Nie ma w tym nic dziwnego. Wszystko zależy od tego, jaki reflektor oświeci wydarzenia, czy będzie to światło błogosławieństwa, czy zimne światło suchego faktu, który szybko może nabierać odcieni przekleństwa. Oczywiście przyjdzie czas na trudne pytania, jak choćby to, kto ją nosił w brzuszku i co się z tą panią stało. Ale u początków jest błogosławieństwo, które jak widać nie jest jakimś pustym znakiem, pięknym pudełkiem, ale w środku pustym. Jest przekazaniem cennego daru. Wiele zależy od interpretacji, od nazwania, od wypowiedzianych czasami kilku prostych zdań.
Tak wiele zależy od słów
Słowa są w naszym życiu bardzo istotne. Można nimi ranić, a można błogosławić. Bardzo ważne jest, jak i co ponazywamy, jak o czymś będziemy mówili. Nasz język staje się błogosławieństwem, gdy dobrze mówi, gdy wypowiada dobre rzeczy. Gdy mówimy o dobru, o pięknie, o prawdzie, gdy dowartościowujemy ludzi, wchodzimy na drogę błogosławieństwa. Poprzez dobre mówienie stwarza się w nas cenna rzeczywistość błogosławieństwa. W momencie gdy w prostych słowach wyrażamy swój zachwyt: „Podobało mi się twoje zachowanie. W mądry sposób wyszedłeś z trudnej sytuacji. Zainspirowały mnie decyzje, które podjąłeś. Gratuluję ci odwagi i refleksu”. Budując takie zdania, stwarzamy błogosławioną rzeczywistość. Obfitość naszego błogosławieństwa jest znakiem Bożego błogosławieństwa.
Dawać, ale jak?
Nie wolno dawać innym niepobłogosławionych darów. Każde wspólne wypicie herbaty, każdy spacer, każda zabawa z dziećmi, randka z mężem, odwiedziny chorej teściowej, pomoc sąsiadowi przy wniesieniu mebli, każde wspólne działanie ma być pobłogosławione, czyli uznane za dobre i od Boga pochodzące, wówczas staje się cennym darem. To, co ludzkie, co moje, jest instrumentem, ale źródło mojego daru leży poza mną. Przyjąłem, pobłogosławiłem i dałem.
To, co oddajemy, wraca przemienione
Mówiąc ,,błogosławię Pana”, w zasadzie oddaję mu siebie do dyspozycji. To nie jest tylko samo puste słowo. Za tym kryje się oddanie do dyspozycji całego siebie: swojego umysłu, woli, wolności. W zasadzie to samo dzieje się w czasie Mszy św., gdy kapłan przy przygotowaniu darów modli się tymi słowami: „Błogosławiony jesteś Panie Boże wszechświata, bo dzięki Twojej hojności otrzymaliśmy chleb, który jest owocem ziemi i pracy rąk ludzkich; Tobie go przynosimy, aby stał się dla nas chlebem życia”.
Bogu oddajemy ten chleb od Niego pochodzący. I ten chleb wraca przemieniony. Bóg przyjmuje ten chleb i oddaje nam siebie pod jego postacią. Nikt z nas nie przemieni chleba w Ciało Chrystusa, tego dokonuje sam Bóg poprzez swoje błogosławieństwo, które jest odpowiedzią na nasze błogosławieństwo. Trzeba niewiele, kawałka białego chleba, trochę wina i prostych słów. To wystarczy, aby przemienić bardzo wiele.
Za tydzień o dawaniu.