To nie może być przypadek, że w ciągu roku kościelnego najwięcej kartek w kalendarzu zajmuje tzw. okres zwykły (rozpoczął się 8 stycznia, dzień po święcie Chrztu Pańskiego). Nie ma wtedy żadnych szczególnych „akcji” ani wyjątkowej duchowej mobilizacji, z jakich słyną Wielki Post czy Adwent. Łatwo rozpoznawalnym znakiem okresu zwykłego jest zielony ornat, w którym księża odprawiają Msze (no chyba że wypada jakieś święto czy wspomnienie świętego – wtedy na chwilę kolor zielony ustępuje białemu lub czerwonemu). Jak można lubić taką zwyczajność, tylko od czasu do czasu przetykaną większą uroczystością? Można, a nawet… trzeba?
Wojciech Młynarski w utworze Jeszcze w zielone gramy śpiewa tak:
„Przez kolejne grudnie, maje
Człowiek goni jak szalony
A za nami pozostaje
Sto okazji przegapionych”.
I choć kontekst tej pieśni branej jako całość jest zupełnie niekościelny i nieliturgiczny, to doskonale opisuje pułapkę, w którą potencjalnie może wpaść zaangażowany chrześcijanin.
W ciągu ostatnich kilku lat nasz rodzimy kościelny „rynek” otworzył się na duże religijne eventy, a na spotkania ze znanymi charyzmatykami – zarówno tymi z kraju, jak i zagranicy – ściągają tłumy ludzi. „No i fajnie” – że pozwolę sobie zacytować pana z reklamy. Po czym dorzucę do tego „no i fajnie” kilka przypisów.
Jeśli człowiek goni jak szalony z eventu na event, z rekolekcji z o. Bashoborą na spotkanie z Cataliną Rivas, z modlitwy z Marcinem Zielińskim na „bardzo wyjątkową Eucharystię” sprawowaną przez o. Manjackala, a wszystko, co jest pomiędzy, w zasadzie się dla niego nie liczy, to w głowie zapala mi się znak zapytania.
Jeśli ktoś mierzy swoją wiarę głębokością doznań, intensywnością przeżyć, wysokością uniesienia rąk, głośnością oklasków w czasie tych szczególnych wydarzeń, a nie tym, czy jego wybory dokonywane każdego dnia są zgodne z Ewangelią, to w głowie zapala mi się znak zapytania.
Jeśli ktoś ocenia duchowość innych według tego, czy dana osoba „czuje” albo „nie czuje” działania Ducha Świętego w tym albo tamtym charyzmatyku, podczas tego lub tamtego spotkania, to w głowie zapala mi się znak zapytania.
Religijne eventy czy zetknięcie się ze szczególnie obdarowanymi przez Boga ludźmi są jak święto w kalendarzu. To wyjątkowy moment, który pozwala nam na różne sprawy spojrzeć z nieco innej perspektywy, złapać trochę oddechu, nabrać sił, odnowić radość – po to, żeby jeszcze sensowniej przeżywać zwyczajną codzienność. Czyli „zwykłą” spowiedź, „zwykły” różaniec, „zwykłe” czytanie Pisma Świętego i w końcu „zwykłą” Mszę, która to – i tylko ona (!) – jest przecież szczytem życia chrześcijańskiego, a zarazem jego źródłem. Więc jeżeli skupiamy się wyłącznie na „cudownościach”, to może się okazać, że „za nami pozostaje/ Sto okazji przegapionych”.
Anna Sosnowska redaktor naczelna portalu Aleteia.pl. Fanka swojego męża Krzysztofa, miłośniczka słońca, włoskiej kawy, a także poezji Wisławy Szymborskiej, której zawdzięcza ważną życiową lekcję: im prościej tym lepiej.