W tamtym czasie słuchając jego publicznych wypowiedzi, nie miałem wrażenia, aby niosły one bardzo oryginalne treści. Bynajmniej nie wywoływały one wielu dyskusji. Myślałem więc o nim w kategoriach małobarwnego urzędnika Watykanu. Bardzo uczciwego, mądrego, życzliwego, ale… No właśnie, było to „ale”, które podpowiadało, że kolejny polski ksiądz, będący na służbie Stolicy Apostolskiej, pewnie nic tam nie zmieni. I nie piszę tego dlatego, że wtedy uważałem, że Watykan potrzebuje reformy. Nie widziałem wtedy takiej potrzeby. Zawsze myślałem jednak, że byłoby dobrze, aby każdy pracownik Watykanu wnosił coś do rzeczywistego rozwoju tej najważniejszej instytucji w Kościele, a przez to do odnowy całego Kościoła. I żeby nie hamowała go w tym chęć zrobienia kariery, która zazwyczaj blokuje duchownych przed inicjowaniem nowych rozwiązań. Przyznam więc szczerze, że w tamtym czasie miałem podejrzenia, że ks. Krajewski zmierza w kierunku watykańskiej kariery.
Dzisiaj muszę przyznać się, że mi trochę wstyd z tego powodu, bo nie miałem racji i przepraszam go za taką ocenę. To, co zobaczyłem później, pokazało mi, że jest to człowiek, który potrafi mocno zaryzykować siebie dla dobra Kościoła. I że go po prostu nie znałem. Dlatego wierzę też w szczerość jego słów, gdy dziennikowi „Corriere della Sera” powiedział, że papież Franciszek „nie dał purpury jemu, ale biednym i odrzuconym. Bo oni są ważni”. I że dla niego naprawdę „oni” są ważni.
Stąd moja radość, że abp Krajewski zostaje kardynałem. I że zostaje nim właśnie dlatego, że nie stawia siebie w centrum, co zresztą wyczuwają w nim wszyscy, którzy mają okazję spotykać go osobiście (s. 9). Jego kapłańskie i biskupie życie odczytuję jako przedsmak odnowy Kościoła, o której pisze Franciszek w liście do biskupów chilijskich (s. 18). A papież pisze o Kościele pokornym, który nie stawia siebie, ale Chrystusa w centrum.