Logo Przewdonik Katolicki

Nie jesteśmy daleko

Monika Białkowska
FOT. ANDRZEJ SZYPOWSKI/EAST NEWS, PAP-DPA

Gdy mu mówiono, że jest się albo żydem, albo chrześcijaninem, odpowiadał: „Kiedy stałem się chrześcijaninem, nie przestałem być żydem, ani dla ówczesnego rządu, ani dla hitlerowców”. 14 stycznia obchodzimy w Kościele Dzień Judaizmu.

Inaczej spotyka się chrześcijaństwo z judaizmem niż z islamem. Tu nie trzeba się niczego wyrzekać. Jezus przychodzi jako wypełnienie obietnic. I zwykle przychodzi sam, bez wielkiego głoszenia. Tak było w życiu ludzi, którzy urodzili się jako żydzi, a umierali jako żydzi i chrześcijanie jednocześnie.
 
Edith
Wychowana w wierzącej rodzinie żydowskiej sama uważała się za ateistkę. Ambitna, od dzieciństwa przekonana, że powołana jest do rzeczy wielkich, owej „wielkości” upatrywała w nauce. Edith Stein studiowała psychologię, filozofię, germanistykę i historię na niemieckich uczelniach. Była na nich jedną z pierwszych kobiet. Pod kierunkiem Edmunda Husserla zajęła się fenomenologią i została – co wówczas było ogromnym sukcesem! – doktorem filozofii. I wciąż, mimo sukcesów, czuła, że nie jest na swoim miejscu. O Chrystusie słyszała od znajomych, chętnie o Nim rozmawiała, ale niespecjalnie ją fascynował. Po raz pierwszy zdumiał ją, gdy w 1917 r. na froncie zginął jej przyjaciel, a jego żona nie potrzebowała pocieszenia. „To było moje pierwsze spotkanie z Krzyżem i Bożą mocą, jakiej udziela On tym, którzy go niosą” – wspominała później. Latem 1921 r. zaczęła gdzieś u znajomych czytać Księgę życia, autobiografię św. Teresy z Avila. Czytała całą noc, a gdy skończyła, powiedziała: „To jest prawda”.
Powtarzała potem często: „Kto szuka prawdy, ten szuka Boga”. Wiedziała, że właśnie w Nim w jednej chwili wszystkie jej niepokoje i pytania znalazły swoją odpowiedź. 1 stycznia 1922 r. przyjęła chrzest, a jedenaście lat później wstąpiła do Karmelu w Kolonii i przyjęła imię s. Teresy Benedykty od Krzyża. W sierpniu 1942 r. została zamordowana w komorze gazowej w Auschwitz.
 
Aaron Jean-Marie
Rodzina Aarona wywodziła się spod Będzina, a jeśli sięgać jeszcze dalej, do skrzętnie przechowywanej rodzinnej tradycji – z kapłańskiego rodu Lewiego. Aaron i jego siostra Arlette urodzili się już w Paryżu. Dziesięcioletni chłopak z wypiekami na twarzy czytał Biblię i odkrywał, jak Bóg działał w historii jego narodu. Chwilę później wybuchła wojna. Państwo Lustiger postanowili wysłać dzieci na prowincję, do Orleanu – do obcej kobiety, która zgodziła się zaopiekować Aaronem i Arlette. Pozostali u niej trzy lata: to właśnie wtedy mały Aaron zachwycił się Ewangelią, chciał ją czytać, wypytywał o nią swoją opiekunkę. Miał 14 lat, gdy wszedł do katedry w Orleanie. Był Wielki Czwartek. Chłopak nie umiał nazwać wrażenia, jakiego doświadczył, ale wrócił tam następnego dnia. „Kościół był pusty, duchowo też pusty – wspominał później. – Przeżyłem doświadczenie pustki, nie wiedząc, że to Wielki Piątek. I z tej pustki zrodziła się myśl: <<Chcę być ochrzczony>>”.
Aaron był nieletni, a jego rodzice pomysłem chrztu oburzeni. Natychmiast odebrali Aarona i Arlette z Orleanu: na krótko. Wojenny upadek Francji sprawił, że w chrzcie dzieci zobaczyli ich dodatkowe zabezpieczenie. W ten sposób żyd Aaron stał się katolikiem o imieniu Jean-Marie. Później biskup, by chronić chłopaka przed prześladowaniami i wywózką, ukrył go w seminarium, gdzie mógł poznać już nie tylko samą Ewangelię, ale chrześcijańskie życie. Kiedy po wojnie ojciec próbował unieważnić chrzest syna, ten wstąpił do seminarium duchownego już nie jako uciekinier, ale jako kleryk. Decyzję podjął w Ziemi Świętej, modląc się z głową opartą o kamień grobowy Jezusa. „Przesłanki rozumowe za lub przeciw, intuicja są różnej wagi, ale one nie rozwiązują niczego. Decyduje o wszystkim moja osobista relacja do Tego, w którym widzę się stworzony, wezwany, zbawiony, kochany i zdolny, przez dany mi dar, być świadkiem tego, co od Niego otrzymałem” – tłumaczył.
W 1979 r. Jean-Maria Lustiger, Żyd z pokolenia Lewiego, został biskupem Orleanu, a później arcybiskupem Paryża i kardynałem. Kiedy jeden z rabinów mówił, że jest się albo żydem, albo chrześcijaninem, Lustiger odpowiadał: „Kiedy stałem się chrześcijaninem, nie przestałem nadal być żydem, ani dla ówczesnego rządu, ani dla hitlerowców. Nigdy nie odrzuciłem żydowskiego losu, jaki otrzymałem od swojej matki”.
 
Roman
Żyd spod Tarnowa zakochany był w Biblii od dziecka: miłość tę zaszczepił mu dziadek. Potem studiował w Krakowie filozofię i filologię polską. Jeszcze przed wojną debiutował jako poeta, przed wojną zrobił w Paryżu doktorat. A kiedy wybuchła wojna, wyjechał do Palestyny i od czytania „Piątej Ewangelii” podtarnowski Żyd Roman Brandstaetter zaczął poznawanie Nowego Testamentu. Tu już nie mógł nie pytać o Jezusa. Kim On był? Niewiele znaczącym nauczycielem wędrownym czy Mesjaszem? „Gdzie mam znaleźć ślad prawdy? W ziemi zabudowanej hieratycznymi bazylikami? Na drogach pokrytych asfaltem? W gotyckiej architekturze górnego Wieczernika, w którym nic nie pozostało po dawnej skromnej izbie mieszkalnej? W wyschniętej sadzawce Bethesda?” – pytał sam siebie.
Był grudzień 1944 r., wojna powoli się kończyła. „Już wkrótce opustoszeją pobojowiska. Pozostaną ruiny, zgliszcza i groby. Co na nich wyrośnie?” – pisał, wspominając tamtą noc. – Takie były moje ówczesne rozmyślania, a poczucie samotności dojrzewało we mnie równolegle z dogasającą wojną, której nieuchronnie zbliżający się koniec stawiał mnie wobec trudnych zagadnień, a przede wszystkim żądał ode mnie dokonania rozrachunku z przeszłością i wyciągnięcia ostatecznych wniosków. Idąc tej nocy do pracy, byłem pewny, że i ona na podobieństwo poprzednich nocy zaludni się upiorami moich klęsk”.
Pracował w Biurze Polskim Agencji Telegraficznej w Jerozolimie. Po północy zbierał się już do domu, ale przypomniało mu się, że nie ma tam nic do czytania. Sięgnął więc do sterty czasopism. Wtedy z jednego z nich wypadła wkładka – reprodukcja przedstawiająca rzeźbę ukrzyżowanego Chrystusa. Roman podniósł ją i pomyślał: „Bóg”. „Dzieje tej biblijnej nocy są dla mnie smugą najwspanialszego światła, jakie widziałem w moim życiu” – pisał. Dwa lata po tamtej jerozolimskiej nocy Roman Brandstaetter przyjął chrzest. Oburzał się jednak gwałtownie, gdy ktoś tamto jego spotkanie z Jezusem nazywał nawróceniem. Twierdził, że nawrócić się może tylko goj. Człowiek, który już wcześniej znał Boga Jedynego, Jezusa może „uznać”, a nie „nawrócić się”.
Judaizm pozostał ważny w jego życiu. Największe jego dzieło, Jezus z Nazaretu, zgłoszone było do Nagrody Nobla. Brandstaetter ukazywał w nim Jezusa tak, jak tylko Żyd potrafi: w kontekście żydowskiego pochodzenia, ze znajomością języka, kultury i samej religii, w której Jezus wyrastał. Na jego grobie wyryte są słowa z listu św. Jana, o które sam prosił: „Przeszliśmy z życia do śmierci”.
 
Julian
W Polsce Brandstaetter znał się z innym Żydem i poetą, kilka lat starszym od siebie Julianem Tuwimem. Tuwima, w przeciwieństwie do Brandstaettera, trudno nazwać poetą religijnym. Nigdy do wiary w Jezusa się nie przyznał, ale to nie znaczy, że Jezus go nie niepokoił. W czasie wojny trafił do Rumunii, potem do Francji, Portugalii, Brazylii, wreszcie do Nowego Jorku. Gdy wrócił do Polski, nie tylko nie znalazł już żadnej rodziny, ale nawet najmniejszych po niej śladów. Zachłyśnięty socjalizmem zbierał nagrody za kolejne utwory, ale coraz częściej wolał zajmować się tłumaczeniami. Któregoś dnia Brandstaetter i Tuwim poszli razem na wódkę. „Co słychać u Pana Boga” – zapytał Tuwim znad kieliszka. „Nie wiem, panie Julianie – odpowiedział Brandstaetter.  – Czy Chrystus istniał?”. „A gdyby udowodniono, że nie istniał?” – nie dawał spokoju Tuwim. „To niemożliwe, bo Chrystus musi istnieć!” – mówił Brandstaetter. „Musi istnieć” – powtarzał Tuwim kilka razy, a potem znów wypił „na chwałę wieczności”. Wsiadając później do taksówki, wrócił jeszcze raz do tematu: „Ma pan rację. To <<musi istnieć>> jest bardzo mądre”.
Jakiś czas później mężczyźni spotkali się znów między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem w Zakopanem, tym razem przy kawie i w nieco większym gronie. Rozdrażniony jakoś Tuwim zanotował na papierowej serwetce: „Dla oszczędności zgaście światłość wiekuistą, gdyby mi kiedyś miała zaświecić”. Potem wyszedł. Po godzinie Brandstaetter odebrał telefon, że Julian Tuwim nie żyje. Poszedł do jego pokoju hotelowego. Napotkany tam właściciel zakładu pogrzebowego pytał go, co ma zrobić z trumną – bo na składzie ma tylko takie z krzyżem i Chrystusem, a przecież to żyd. Brandstaetter nie potrafił odpowiedzieć. Ostatecznie Tuwima pochowano w trumnie z wyraźnym, jaśniejszym śladem po odkręconym pośpiesznie krzyżu. Jakby nieodkryty do końca Jezus mimo wszystko nie chciał opuścić tego, który pisał: „Jeszcze się kiedyś rozsmucę, jeszcze do Ciebie powrócę. Jeszcze tak strasznie zapłaczę, że przez łzy Ciebie zobaczę, Chrystusie”. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki