Odzyskanie niepodległości w listopadzie 1918 r. kojarzy się ze szczękiem oręża i świstem kul. Nawet jeśli władzę w Warszawie Polacy wzięli bez rozlewu krwi, przelano jej potem sporo, aby ukształtować i obronić polskie granice. O tym, jak wcześniej Polacy porywali się na silniejszych, aby wrócić do rodziny narodów posiadających państwo, nie ma nawet co przypominać.
Dziś, choć historia się nie skończyła, co widzimy choćby na Ukrainie, raczej rozmawiamy o stopniu suwerenności, niż pytamy o państwową egzystencję. Ta debata toczy się w wielu miejscach: od międzynarodowych konferencji po memy w internecie. Kule w każdym razie nie świszczą.
Kto nie chce Polski?
Jestem po lekturze artykułu Jeana Tirole’a, szefa Toulouse School of Economic, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. Prof. Tirole dowodzi, że konieczna jest albo półfederalistyczna koordynacja polityki fiskalnej i monetarnej państw Unii Europejskiej (czyli coś co przewidział pakt fiskalny, ale co zatrzymało się w połowie), albo jeszcze głębsza integracja zmieniająca UE w federację. Tirole nie fatyguje się uzasadnić nieuchronności tego procesu poza przekonaniem, że w przeciwnym razie Unia się rozpadnie. Możliwe, że te ogólne uzasadnienia przedstawił wcześniej gdzieś indziej. Mógł jednak je przypomnieć choć połówką zdania. Ale dla takich ludzi to są oczywistości.
Tyle że dawno już te tezy nie brzmiały tak bardzo jak egzotyczna baśń – drażniąca jednych, rytualnie przywoływana przez innych, ale na zasadzie fantazji, marzenia, mitu. Dopiero co zdawało się, że to realny scenariusz. Dziś mało kto w niego wierzy, bo Unia pogrążyła się w zamęcie. Co nie znaczy, że problem nie wróci, bo napięcie między tym co unijne, europejskie a tym co narodowe, jest stałym elementem polityki. Co więcej, nie zniknęły tęsknoty wpływowych środowisk, które taki program głosiły i głoszą. Nie tylko europejskich, także polskich.
Można śmiać się z ekscentryka Marka Migalskiego, który po zerwaniu z prawicą właśnie napisał książkę opisującą patriotyzm jako coś umownego i przestarzałego, a budowanie narodowych państw jako nieznaczący epizod historii. Można nawet z pobłażaniem opisywać wysiłki tego czy tamtego pisarza albo aktora szukającego poklasku pytaniem na łamach „Gazety Wyborczej”: „O co właściwie chodzi z tym patriotyzmem?”. Prawdą jest jednak, że w Polsce wpływowe były całkiem niedawno środowiska stawiające sobie za cel roztopienie Polski w szerszym politycznym i ideologicznym projekcie. Dziś ci ludzie stracili na znaczeniu, ale nie zniknęli. Możliwe, że wielu z nich nie odpowiada sobie na pytanie, co na końcu takiego procesu ma się z Polską stać. Ale to nie zmienia faktu, że lokują swoje aspiracje i sympatie poza naszymi granicami. Warto z nimi – widząc ich różnorakie motywy od ideowych, nawet idealistycznych, po koniunkturalne – podjąć rzeczową polemikę.
Wielu Polakom wystarczy samo wykazanie niedogodności forsowanej na siłę integracji. Jeśli nawet liberalni ekonomiści przypominają o kłopotach, jakie wspólna waluta sprowadziła na gospodarki Grecji czy Hiszpanii, werdykt społeczny może być jeden. Ale pytanie nie sprowadza się do technicznych okoliczności i materialnych korzyści – one są przejściowe. Na korzyść Polski jako trwałego projektu można przytoczyć kilka istotnych dowodów.
Dowody za Polską
Pierwszym jest dowód z demokracji i obywatelskości. Nie we wszystkim ma rację Jarosław Kaczyński, opisując dzisiejsze oblicze świata. Ale jego argument, że demokracja i społeczeństwo obywatelskie możliwe są przede wszystkim (choć może nie wyłącznie) w obrębie państwa narodowego, wydaje się przekonujący. Tirole, a przed nim tylu innych (nawet minister Radosław Sikorski) przywołują przykład Stanów Zjednoczonych. Ale Amerykanie byli od początku materiałem na naród polityczny (choć stanowili zlepek języków i kultur), a po wojnie secesyjnej stali się nim z pewnością. Europa jako wspólny organizm państwowy w dającej się przewidzieć przyszłości stałaby się wylęgarnią tego, co już dziś trapi Unię: nieczytelności prawa, alienacji biurokracji, dominacji elit nad zdezorientowanym demosem.
Dowód drugi nazwałbym dowodem na polskość. Mógłbym się ograniczyć do przywołania spuścizny kulturalnej i duchowej. Nie ma dowodu, że dbano by o nią równie mocno w ramach szerszych struktur. Albo odwołać się do sentymentów zawartych w moim felietonie w tym numerze „Przewodnika” (s. 27). Czyli do opowieści o całych rodzinach, czasem o obco brzmiących nazwiskach , które dla tej polskości, tak atrakcyjnej, tak przyciągającej, ginęły.
Ale to coś więcej. Może w największym stopniu prof. Andrzej Nowak zauważył, że polskość to nie tylko ileś tytułów czy melodii. To także polityczna filozofia – tak zresztą jak jest nią francuskość, angielskość czy hiszpańskość. Nie ma dowodu na to, że ta filozofia zbankrutowała, dobiegła kresu swoich możliwości. Polski duch wolności, który przybierał na przestrzeni dziejów różne formy, ma się wciąż dobrze. W czym szukałbym go dziś? Pomimo przemian obyczajowych i cywilizacyjnych choćby w opieraniu się rozmaitym wersjom politycznej poprawności. Dlaczego się go wyrzekać?
Jest i trzeci dowód – z doświadczenia innych. W połowie poprzedniej dekady furorę robili polscy politycy, którzy wzywali, abyśmy w imię polskiego interesu narodowego sprzymierzyli się z brukselską biurokracją. To ona miała gwarantować nam równe traktowanie w zderzeniu z największymi potęgami, takimi jak Niemcy czy Francja. Ludzie, którzy to głosili – Jacek Saryusz-Wolski, Jan Rokita – mogli łączyć patriotyczne emocje z nawet żarliwym euroentuzjazmem. Jeden z dziennikarskich zwolenników tego kierunku myślenia porównywał ich do specyficznych, nowych endeków. Te rachuby zakończyły się fiaskiem. Wzmocnienie Unii zapisane w traktacie lizbońskim posłużyło nie tyle oświeconemu absolutyzmowi Brukseli, co interesowi najsilniejszych państw i narodów. Okazało się, że „oni” wcale nie świętują śmierci narodów i państw narodowych, choć z powodu politycznej poprawności okraszają to równościową, supereuropejską retoryką. A skoro tak, dlaczego my, Polacy, mielibyśmy wyrzekać się jako jedyni narodowych aspiracji wyrażanych przez narodowe państwo?
Nikt nie ma monopolu
W sierpniu 2003 r. Lech Kaczyński inaugurując Muzeum Powstania Warszawskiego, dowodził, że jest ono potrzebne także z powodu współczesnych przeciwników polskiej niepodległości. Sprawa jest bardziej skomplikowana. Sam jestem zwolennikiem obrony powstańczej tradycji, ale prawdą jest i to, że niektórzy prominentni obrońcy polskiej niepodległości, choćby z obozu narodowego, podważali sens tego zrywu.
Co więcej, żadna opcja polityczna nie powinna sobie przypisywać monopolu na obronę niepodległości. Przykład owych euroentuzjastycznych „endeków” najlepiej o tym zaświadcza, nawet jeśli ich kalkulacje się nie sprawdziły.
Obecnemu obozowi rządzącemu dedykowałbym także inne pytania czy wątpliwości. Czy istotnie każdy konflikt z sąsiadami jest obroną polskiej niepodległości? I czy ci, którzy są wobec takiej postawy sceptyczni, naprawdę niepodległości zagrażają? Ba, czy nie istnieje katalog ograniczeń polskiej suwerenności – niekoniecznie ze strony Unii, ale międzynarodowych instytucji i międzynarodowego prawa – do zaakceptowania? Ja się czuję bezpieczniej, kiedy ktoś poza polskimi politykami interesuje się stanem praworządności w Polsce. Nawet jeśli niektóre oskarżenia o jej naruszanie jawią się jako przesadne lub oparte na fikcji.
Ale w zasadniczej tezie: niepodległość nie jest dana raz na zawsze i to my sami mamy jej bronić, Lech Kaczyński miał rację. I może dlatego, że obecny obóz rządzący traktuje jednak tak serio kwestię naszej suwerenności, jest akceptowany przez tak wielu Polaków, pomimo tylu wpadek i porażek.