Skąd te łzy? Dlaczego ten pożar boli nas bardziej niż inne? Dlaczego przy płonących halach, które dawały pracę setkom ludzi, nie zbierają się tłumy – a gdy płonie katedra, czujemy się osobiście dotknięci dramatem?
Ci, którzy strzegą nauki
Żeby pojąć najgłębszą tajemnicę katedry – głębszą nawet niż jej architektoniczna symbolika, która kształtowała naszą kulturę – wejść trzeba najpierw w teologię, sięgnąć do samych początków Kościoła, kiedy rodziło się coś, co teologowie nazywają dziś „sukcesją apostolską”.
Jezus obiecał uczniom, że pozostanie z nimi aż do skończenia świata. Do końca świata miała być sprawowana Eucharystia i do końca świata miał trwać Kościół. Oni sami mieli iść i głosić Ewangelię wszystkim narodom. Oczywiste było, że dwunastu apostołów ani na wszystkie krańce świata osobiście nie dotrze, ani do końca świata żyć nie będzie. Byli śmiertelnymi ludźmi, ograniczonymi czasem i przestrzenią, aby więc wypełnić polecenie Jezusa, musieli ustanowić swoich następców.
Dwunastu wybierał sam Jezus. Po śmierci Judasza ich grono zostało uzupełnione nie w drodze wyboru, ale dokonanego pod natchnieniem Ducha losowania. Ale już ustanowienie Siedmiu było wyraźnym aktem wyboru pomocników. Apostołowie zwołali najpierw swoich uczniów i polecili im upatrzeć ze swego grona siedmiu mężczyzn. Później modlili się nad tymi, których im przedstawiono, nałożyli na nich ręce i przedstawili zadania. Siedmiu diakonów stało się pasterzami greckojęzycznej wspólnoty chrześcijan w Jerozolimie.
Z czasem oprócz diakonów ustanawiani byli również starsi (presbiteroi) i strzegący, czyli biskupi (episkopoi). Mieli oni pomagać apostołom, ale ich najważniejszym zadaniem było przechowywanie autentycznej Ewangelii. „Przechować Ewangelię” znaczyło tu zachować niezmienioną pamięć o zmartwychwstaniu Jezusa, o Jego słowach i czynach. Pamięć tę nazywano depozytem wiary. Upoważnieni do jej przechowywania biskupi mogli – przez nakładanie rąk – przekazywać swoją funkcję strzeżenia, głoszenia i przekazywania prawowitej nauki kolejnym biskupom i kapłanom.
Rodowód do apostołów
Już około 100 r. ukształtowała się trójstopniowa organizacja hierarchii kościelnej z biskupem na czele oraz prezbiterami i diakonami zgromadzonymi wokół niego. Około 107 r. św. Ignacy Antiocheński w Liście do Kościoła w Smyrnie pisał: „Niechaj nikt w sprawach dotyczących Kościoła nie robi niczego bez biskupa. Uważajcie za ważną tylko taką Eucharystię, która sprawowana jest pod przewodnictwem biskupa lub tego, komu on zleci. (…) Nie wolno bez biskupa ani chrzcić, ani sprawować agapy”.
Nieco później, około 180 r. św. Ireneusz pisał: „Możemy wyliczyć biskupów, którzy zostali ustanowieni przez apostołów w Kościołach, i ich następców aż po nasze dni”. I tak w zasadzie pozostało w Kościele bez zmian, choć minęło blisko dwa tysiące lat od św. Ireneusza. Każdy biskup w każdym miejscu świata potrafi wymienić nazwisko tego, który nałożył na niego ręce i go konsekrował, tamten znów swojego konsekratora, i tamten swojego. Nie ma w tym ciągu konsekracji żadnej przerwy, żadnego zerwania, żadnego nałożenia rąk przez kogoś, kto wcześniej nie został konsekrowany. Każdy z biskupów potrafi wyprowadzić swój rodowód aż do apostołów. To jest przedziwna i piękna tajemnica Kościoła, która ukrywa się pod słowem: „sukcesja”.
Dopiero kiedy rozumiemy, kim jest biskup – że to on i tylko on gwarantuje nam łączność z biskupem Rzymu, że to on daje nam pewność, że wierzymy dokładnie w to samo, czego nauczali apostołowie – możemy zrozumieć, czym jest katedra.
Sacrum i profanum
Przed X wiekiem nie używano jeszcze słowa „katedra”. Kościół, w którym nauczał biskup danego miejsca, nazywano po prostu ecclesia mater, „matką kościołów”. Zachowało się jeszcze gdzieniegdzie to nazewnictwo w lokalnych tradycjach – choćby gnieźnieńską katedrę, jako tę, która dała początek pierwszej polskiej metropolii, nazywa się czasem „matką kościołów w Polsce”. W średniowiecznej Polsce powstało zaledwie sześć katedr: w Poznaniu, Gnieźnie, Krakowie, Wrocławiu, Włocławku i Płocku. Później już ich nie budowano, ale wcześniej istniejącym kościołom nadawano godność katedry.
Nazwa „katedra” początkowo oznaczała jedynie miejsce, z którego głoszono naukę, a często po prostu krzesło, na którym zasiadał biskup. Później nazwę tę zaczęto przenosić na kościół. Katedra nie musiała być ani najpiękniejsza, ani największa. Zawsze jednak była symbolem władzy i autorytetu, miejscem, w którym czuwa się nad prawdziwością nauki.
Katedry dzieliły losy swoich wiernych. W czasie II wojny światowej stały się swoistymi męczennicami. Katedra w Gnieźnie zbezczeszczona została wystawionym w prezbiterium „ołtarzem” z portretem Hitlera i flagą ze swastyką, a później, już po zakończeniu działań wojennych, zbombardowana przez „wyzwalające” miasto wojska radzieckie. Katedra w Warszawie zrównana została z ziemią, a prymas Hlond kazał się pochować w jej ruinach. Katedry w całej Europie zrastały się z miastami jak żywy organizm. Górowały nad nimi, architektonicznie wpisane w przestrzeń profanum i karmiły je wypływającym ze swego wnętrza sacrum.
Tu jest serce
Każda katedra jest święta przez to, co się w niej dzieje, choć na co dzień tej świętości nie zauważamy. Ale właśnie tu biskup głosi swoją naukę, przekazaną wprost od apostołów. Tu niezmiennie od czasów apostolskich udziela się święceń prezbiteratu i diakonatu przez nałożenie rąk. Tu w Wielki Czwartek poświęca się oleje, których potem przez cały rok używa się do udzielania sakramentów chrztu, bierzmowania, namaszczenia chorych, kapłaństwa i biskupstwa oraz do konsekracji kościołów. W ten sposób katedra staje się źródłem sakramentów i sercem, które pompuje krew do całego organizmu Kościoła w diecezji. To dzięki temu, co dzieje się w katedrze, cały Kościół w diecezji jest żywy.
Można katedry nie rozumieć – to nie są sprawy, o których rozmawia się przy obiedzie. Dla wielu to sprawy wręcz obojętne. Jak się okazuje – obojętne do czasu. Do czasu, gdy katedrze coś nie zagraża, gdy nie płonie, gdy nie zagraża jej profanacja. Wtedy okazuje się, że nie potrafimy wyobrazić sobie bez niej ani miasta, ani diecezji. Przychodzimy, żeby płakać. Przychodzimy, by jej bronić – z dużo większą determinacją niż innych świętych miejsc. Przy katedrze nikt nie pyta, kto jest proboszczem i czy go lubię, czyja to wina, kto za to odpowiada. Katedra zawsze jest „nasza”. Gdy w ubiegłym roku młodzi ludzie w ramach teatralnego happeningu weszli do gnieźnieńskiej katedry ubrani w muzułmańskie stroje, żeby na Mszy św. przyjąć Komunię św., zaprotestowali wszyscy gnieźnianie, niezależnie od wiary. – Mogę nie wierzyć, mogę się z Panem Bogiem mocować, ale katedry ruszać nie wolno! – mówili. Katedra nikogo nie pozostawia obojętnym.
Kiedy dziennikarz Jarosław Mikołajewski stanął przed gruzami katedry w Nursji, nie był człowiekiem wierzącym. Napisał wtedy: „Może to wcale nie chrześcijaństwo odrzucam, lecz to, co jest falsyfikatem chrześcijaństwa, bo chrześcijaństwo prawdziwe to krzyże powalone na ludzi powalonych na ich ranne cienie? W tym sensie chrześcijaninem nie może nie być ktoś, kto widzi to, co ja teraz widzę. Nie może też być poganinem”. Te same słowa cisną się na usta, gdy patrzymy na spaloną wieżę katedry w Gorzowie. Te same słowa wyznania: rozumiejąc istotę katedrę, nie sposób pozostać przy niej poganinem.