Antonio Rosmini-Serbati, błogosławiony myśliciel i filozof włoski, powiedział kiedyś: „Cokolwiek dobrego uczynimy naszemu bliźniemu, zyskuje na tym nasza dusza”. Podpisujesz się pod tym?
– Gdybym miał dwie ręce, to obiema bym się pod tym podpisał! To nie jest tylko moje przeświadczenie czy wiara, ale konkretne doświadczenie, że dobro zawsze do nas wraca. Nie zawsze od razu, nie zawsze jutro, ale w jakiejś perspektywie czasu wróci. I to ze zdwojoną mocą.
Przez osiem lat Twoja fundacja pomogła ponad stu podopiecznym.
– Mam świetny zespół ludzi, z którymi wspólnie prowadzimy działania pomocowe. Jednak nie o liczby tu chodzi, bo każdy człowiek to indywidualna, unikalna historia życia. Unikamy schematów i szufladkowania. A wsparcie bywa bardzo różne. Zdarza się, że dużo ważniejsze niż wsparcie materialne okazuje się towarzyszenie komuś w trudnych chwilach i tworzenie takiej przestrzeni, w której osoba potrzebująca będzie miała szansę na odkrywanie swojej godności i wartości.
Pierwszym podopiecznym Twojej fundacji był 8-letni Witek, który stracił nogi po tym, jak wpadł pod tramwaj. Wciąż macie ze sobą kontakt?
– Szczerze mówiąc, od paru lat nie mamy kontaktu, ale myślę sobie, że to nic złego. Każdy ma inne potrzeby. Mamy takich podopiecznych, którzy choć dostali od nas wsparcie już wiele lat temu cały czas są z nami, bo mają w sobie potrzebę lub chęć uczestniczenia w naszych projektach, dzielenia się swoim doświadczeniem. A są tacy, którzy potrzebują nas tylko na pewnym etapie, a potem się w pełni usamodzielniają. To też jest piękne.
Jak zmotywować kogoś, komu zawalił się świat, do tego, by wziął się z życiem jeszcze raz za bary i spróbował poukładać sobie wszystko na nowo?
– Nie ma na to uniwersalnego sposobu. Jak już wspominałem, co człowiek, to historia. Na świecie żyje siedem miliardów ludzi, dokładnie tyle jest też unikalnych historii życia. Nie umiemy pomóc wszystkim, ale możemy dzielić się tym, co mamy, przede wszystkim osobistymi przeżyciami, doświadczeniami, i co najwyżej podpowiadać, dawać wskazówki, co może pomóc. Jeśli ktoś sobie coś z tego wybierze, to chwała Panu.
Twoje bolesne doświadczenia – myślę tu nie tylko o wypadku i amputacjach, ale i śmierci brata – pomagają w lepszym dotarciu do tych, którym posypało się życie?
– Traktuję te doświadczenia jako jedno z najważniejszych narzędzi do pracy. Nie chodzi o to, żeby być dla innych kaznodzieją, bo nikt nie lubi moralizatorstwa. Nie mówię nikomu, jak ma żyć, bo co ja o tym wiem? Mam swoją garstkę doświadczeń, ale tym, co mam, chętnie się podzielę. Nawet jeśli dotyka to najtrudniejszych sfer życia. Jesteśmy ludźmi, jesteśmy z natury słabi. Ale w słabości siła się doskonali.
A czy to, że w dramatycznym dla Ciebie czasie po wypadku wiele dostałeś: wsparcie od rodziców, piękną przygodę od Marka Kamińskiego, ale i protezę od firmy, która wsparła Was w tym przedsięwzięciu, sprawia, że łatwiej jest teraz dawać coś innym?
– Na pewno. Jednym z motywów, dla których pomagam, jest właśnie wdzięczność. Nie taka wymuszona, nie element marketingowy (a tak niestety często bywa), ale prawdziwa, autentyczna wdzięczność. Staram się spłacać ten dług. Ale cudem jest dla mnie to, że w fundacji działa wiele osób, które takiego długu nie mają, a mimo to bezinteresownie pomagają innym. Takie postawy warto promować i zarażać nimi innych.
Co tak naprawdę dajesz podopiecznym: nadzieję, odwagę, drugie życie?
– Staram się dawać im przede wszystkim poczucie godności, która przecież należy się każdemu, bez względu na cokolwiek. Godność to fundament wszystkiego. Dopiero zaczynając od tego można pomagać sensownie.
Bardzo podoba mi się zdanie Konfucjusza o tym, że lepiej zamiast dać rybę, nauczyć kogoś łowić. Co znaczy dawać rozważnie?
– Ks. Jacek Stryczek mówi, że jedni ludzie dają rybę, inni wędkę, a on stara się swoimi działaniami, dając wędkę, uczyć ludzi mentalności wędkarza. Bez tego nawet najlepsze narzędzie nic nie da. Pomagając innym, nie wolno uzależniać tych ludzi od pomagania, bo to tworzy błędne koło.
Czy, jakkolwiek może zabrzmi to brutalnie, dawać należy wszystkim, czy jednak są tacy, którym trzeba powiedzieć „nie”?
– Nie da się pomóc wszystkim, ale warto się skupiać na tych, którym możemy pomóc. Nie szukać wymówek, mówiąc sobie „świata nie zmienię, więc nie warto robić nic”, tylko myśleć o rzeczach, na które mamy wpływ. Tylko wtedy można zrobić coś konkretnego.
Zacząłem aforyzmem, pozwól, że nim też skończę. Kolejny błogosławiony filozof kościoła, Francuz Antoine-Frédéric Ozanam powiedział: „Tak naprawdę mamy jedynie to, cośmy dali”. Masz to poczucie?
– Jak najbardziej, ale uważam, że wszystko to, co mamy, jest jakgdyby inwestycją Pana Boga w nas. A my tej inwestycji nie możemy zmarnować. Trzeba odkrywać swoje talenty i wykorzystywać je w pełni, w jedynym słusznym celu, czyli żyjąc dla siebie wzajemnie. Wtedy nasze życie nawet z najmroczniejszymi doświadczeniami ma sens.
Jasiek Mela w 2002 r. jako 13-latek został porażony prądem, gdy schronił się przed deszczem w niezabezpieczonym budynku stacji transformatorowej. W wyniku wypadku stracił rękę i nogę. Mimo to dwa lata później razem z podróżnikiem Markiem Kamińskim zdobył oba bieguny Ziemi. W 2008 r. wszedł na szczyt Kilimandżaro, a rok później zdobył Elbrus. Prowadzi założoną przez siebie fundację „Poza Horyzonty”. Wspiera osoby po amputacjach, zdobywając środki na protezy kończyn. Zachęca też niepełnosprawnych do tego, by nie rezygnowali z aktywności