Dzięki przenikliwości i dalekowzroczności ówczesnych polityków poprzedzający podpisanie traktatów kryzys energetyczny stał się podstawą do stworzenia ram prawnych do budowy wspólnoty, która zagwarantowała Europie kilkadziesiąt lat bezprecedensowego wzrostu gospodarczego i pokojowej współpracy. Wielu z tzw. ojców założycieli Unii Europejskiej było gorliwymi katolikami, działaczami partii chrześcijańsko-demokratcznych; łączyła ich zarówno wiara w Boga, jak i przekonanie, że stworzenie systemu wzajemnych gospodarczych i prawnych współzależności może utworzyć na naszym kontynencie nowy ład. W ten sposób zaczęto wcielać społeczne nauczanie Kościoła w życie.
Jakże zupełnie inny nastrój jest dziś, gdy politycy 27 państw Unii (już bez Wielkiej Brytanii) zjeżdżają do Rzymu, by przy okazji 60. rocznicy podpisania traktatów zastanowić się nad przyszłością Wspólnoty. I choć pojęcia „jedność”, „solidarność”, „Europa dwóch prędkości” odmieniane są przez wszystkie przypadki, nie będzie przesadą stwierdzić, że w obecni przywódcy, w przeciwieństwie do swych poprzedników sprzed sześciu dekad nie mają dalekosiężnego pomysłu na budowę przyszłości naszego kontynentu. I nic nie wskazuje na to, by ktokolwiek z nich wierzył w cokolwiek innego niż tylko uprawianą przez siebie postpolitykę.
Ojcowie założyciele Unii Europejskiej nie tylko byli ludźmi wierzącymi, ale w dodatku byli postaciami zupełnie nietuzinkowymi. Każdy z nich myślał o interesie swojego ugrupowania czy swojego państwa, ale nie odbierało im to umiejętności trzeźwego patrzenia na przyszłość Europy. Byli świadomi tego, że muszą współpracować, ponieważ nie tylko wciąż żywe było wspomnienie zła, które dało o sobie znać podczas II wojny światowej, ale też byli świadomi zagrożenia, jakie stanowił Związek Radziecki. Ale przede wszystkim myśleli o tym, jak można pokonać wielowiekowe spory w Europie. I w tym sensie Unia była sukcesem, bo spory Niemców i Francuzów, Włochów i Austriaków, Polaków i Niemców, Francuzów z Brytyjczykami i wiele innych zamienione zostały na owocną współpracę.
Od kilku jednak lat Unia zaczęła pękać, wzajemne niechęci zaczynają odgrywać decydującą rolę: Brytyjczycy nie chcieli dłużej współpracować z Europą kontynentalną. W Polsce co chwilę też słyszymy, że Polacy nie będą tolerować dalszej dominacji Niemców. W każdym z krajów słychać hasła, które pokazują, że tendencje odśrodkowe zdają się być dziś coraz silniejsze. I w niektórych krajach mogą doprowadzić do tego, że kolejne rządy chcieć będą kolejnych exitów.
Największy kryzys w Unii nie polega na tym, że nie skończyły się problemy gospodarcze, których początkiem był upadek banku Lehman Brothers dziesięć lat temu. Wszak na tle świata Europa to wyspa niezwykłego bogactwa. Największy kryzys polega na tym, że – inaczej niż 60 lat temu – przywódcy nie mają realnego pomysłu na przyszłość całego kontynentu, a nie tylko swoich państw czy ugrupowań.