Wskaźnik urodzeń we Francji, jak wynika z danych Eurostatu, wynosi obecnie 2,1 dziecka na kobietę. Dla porównania, w Polsce to 1,32 dziecka. Co takiego daje kobietom zlaicyzowana i pozbawiona chrześcijańskich wartości Francja, że rodzą dzieci znacznie chętniej niż obywatelki „wielkiej Polski katolickiej”?
Pomińmy opis całego rozbudowanego wsparcia socjalnego, jaki otrzymują francuscy rodzice, bo to temat na oddzielny artykuł. A i przy naszym „500 plus” robi się smutno na myśl o kilkuset euro miesięcznie na drugie i kolejne dzieci. Zostawmy też brzmiące u nas niczym bajki opowieści o miejscach w żłobkach i przedszkolach dla każdego małego obywatela Francji (dla porównania, mój mały polski obywatel jest w czwartej setce oczekujących i raczej się nie doczeka).
Ciekawe wnioski zaprezentował na łamach portalu Nymag.com Richard Jackson, prezes Global Aging Institute. Badając dzietność w europejskich krajach, doszedł do wniosku, że paradoksalnie, im większy odsetek pracujących kobiet, tym większa liczba dzieci. Dlaczego tak się dzieje?
Kobiety, jak przekonuje naukowiec, stając przed zero-jedynkowym wyborem: dzieci albo kariera, mimo wszystko chętniej wybiorą to drugie. Ale jeśli umożliwi im się sprawne godzenie wychowania dzieci z pracą (np. elastyczne umowy i czas pracy, praca zdalna), to panie chętniej decydują się na dzieci. To proste – znika obawa, że po urlopie macierzyńskim kobieta nie będzie miała gdzie wracać i zostanie wypchnięta z rynku pracy.
Innym powodem, na który zwraca uwagę Jackson, jest kwestia postrzegania ról pełnionych przez kobiety i mężczyzn. Znowu – paradoksalnie – im bardziej tradycyjny podział, tym mniej dzieci. Bo kobiety czują się o wiele bezpieczniejsze, jeśli mają pewność, że w wychowanie potomstwa równie mocno zaangażują się mężczyźni.
Straszny gender? Raczej umiejętność wychodzenia naprzeciw zmieniającym się oczekiwaniom społeczeństwa. Tam, gdzie państwo to rozumie, tam rodzą się dzieci.