Ilu dokładnie uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki przebywa obecnie w Europie, tego nie wie nikt, ponieważ ich liczba zmienia się skokowo, dosłownie z dnia na dzień. Jedyną sensowną miarą, jaką można stosować w tym przypadku, są na pewno „dziesiątki tysięcy”. Dość powiedzieć, że tylko w jeden z wrześniowych weekendów do Niemiec trafiło prawie 20 tys. uchodźców.
Wszyscy jesteśmy egoistami
Wielkie słowa na temat solidarności europejskiej padają dziś z ust polityków z szybkością strzałów z karabinu maszynowego. Zgoda panuje jednak właściwie tylko co do tego, że największy od dziesięcioleci szturm imigrantów na Stary Kontynent to – używając słów kanclerz Niemiec Angeli Merkel – znacznie poważniejsze wyzwanie dla Europy niż grecki kryzys. Reszta to już w zasadzie tylko same różnice i nie jest to z pewnością „piękne różnienie się”. Być może zabrzmi to trochę cynicznie, ale wydaje się, że wszyscy europejscy politycy w sprawie uchodźców grają w tę samą brutalną grę interesów i doraźnych korzyści. Nie wyłączając tych, którzy tak pięknie mówią o europejskiej solidarności, równomiernym rozłożeniu kwot imigracyjnych i „moralnej reakcji” na cierpienie uciekinierów. Najbardziej zdeterminowane są oczywiście Niemcy, które robią wszystko – łącznie ze straszeniem zniesieniem układu z Schengen albo ograniczeniem środków z funduszy unijnych – byle tylko doprowadzić do relokacji uchodźców także do innych europejskich państw. W odpowiedzi słyszą najczęściej: To nie jest europejski problem, to jest niemiecki problem. „Uchodźcy nie chcą zostać na Węgrzech, pojechać na Słowację, do Polski czy Estonii. Wszyscy chcą do Niemiec” – stwierdził premier Węgier Viktor Orban, głośno wypowiadając to, o czym przebąkuje po cichu cały polityczny światek. Na dłuższą metę sprawa uchodźców to jednak sprawa nas wszystkich. Abstrahując od oczywistych względów moralnych, wystarczy po prostu, że Niemcy, Austria i Szwecja – czyli kraje, które przyjmują dziś największą liczbę imigrantów wewnątrz strefy Schengen – uszczelnią z dnia na dzień swoje granice albo zaostrzą kryteria przyjmowania nowych uciekinierów. Wówczas problem sam rozleje się po całym kontynencie. Tym bardziej że cały czas zmieniają się trasy, którymi uchodźcy i imigranci ekonomiczni docierają do Unii Europejskiej. Jeszcze dwa lata temu na ustach całej Europy było hasło Lampedusa, a przykładowo Węgry jawiły się jako oaza spokoju i stabilności. Dzisiaj wszystko się pozmieniało i to właśnie państwo nad Dunajem przypomina frontowy kraj w trakcie działań wojennych. A wieść gminna niesie, że już teraz tworzy się nowy kanał przerzutu imigrantów wiodący przez Karpaty. To zaś oznacza, że problem, z którym borykają się Węgrzy, zapuka za chwilę i do naszych bram.
Nie można jednak się dziwić niechęci biedniejszych państw UE do przejmowania ciężaru przyjęcia u siebie uchodźców. Ekonomii nie da się przeskoczyć. Finansowe i infrastrukturalne możliwości Węgier, Czech czy Polski są wielokrotnie mniejsze niż choćby rzeczonych Niemiec, mających za sobą dziesięciolecia doświadczeń w pomocy humanitarnej i budżet umożliwiający przyznawanie zasiłków na poziomie 1000 euro. Jak przy tym słusznie zauważył szef Urzędu do Spraw Cudzoziemców Rafał Rogala, Europa źle stawia pytania o uchodźców. W gruncie rzeczy nie chodzi wcale o to, ilu uchodźców przyjąć, tylko w jaki sposób sprostać wymogom zapewnienia im godnych warunków bytowych. Bo na dziś nie mamy nawet co marzyć o tym, żeby dorównać naszym zachodnim sąsiadom pod względem wysokości i jakości wsparcia socjalnego. A w tej sytuacji jakiekolwiek odgórne kwoty i podziały to tylko sztuczna statystyka.
Między Syrią a Albanią
Czego jeszcze brakuje w dzisiejszym politycznym dyskursie wokół uchodźców? Przede wszystkim myślenia w kategoriach dalekosiężnych. Dominuje doraźna akcyjność i łatanie problemu byle jak, byle czym i byle szybciej, w atmosferze coraz większej histerii. Nie patrząc na to kogo i w jaki sposób chce się przyjmować. Zachodowi można zarzucić przede wszystkim niemal zupełny brak działań tam, gdzie znajduje się źródło oraz powód ucieczek i migracji. Syria, Irak, Erytrea czy Libia zostały pozostawione samym sobie. W odniesieniu do tych państw myśli się co najwyżej w duchu brytyjskiego hasła o „pomaganiu na miejscu”, czyli dostarczaniu żywności, namiotów, koców do obozów dla uchodźców na Bliskim Wschodzie. Ale te niewątpliwie ważne działania, nastawione są cały czas na łagodzenie skutków, a nie rozwiązywanie przyczyn masowego uchodźctwa. I dopóki Zachód nie podejmie zdecydowanych, realnych, a nie pozorowanych działań w obronie prześladowanych, dopóty będą oni uciekać z terenów, gdzie ich życie jest zagrożone. A największe z tych zagrożeń nazywa się dziś Państwo Islamskie. Wydaje się, że jest to oczywista oczywistość, a jednak zupełnie pomijana w realnych planach działań europejskich polityków.
I jeszcze kwestia selekcji – wszyscy głośno powtarzają postulat o konieczności oddzielenia faktycznych uchodźców, którzy opuszczają domy z obawy o własne życie i wolność, od klasycznych imigrantów ekonomicznych. Obrazowo ujął to brytyjski tygodnik „The Economist”, stwierdzając: „Syria jest teraz piekłem. Albania nie”. Tyle teoria. W praktyce bowiem okazuje się, że źle rozumiana polityczna poprawność każe przyjmować bez wyjątku wszystkich zgłaszających się, nie pozwalając dostrzec, że obok autentycznie potrzebujących, dominującą grupę stanowią młodzi, silni, bynajmniej wcale nie podróżujący z rodzinami mężczyźni. I to raczej nie ci prześladowani za wiarę. Jak w takiej sytuacji wytłumaczyć mieszkańcom Europy, że napływ uchodźców nie musi wcale oznaczać wzrostu zagrożenia muzułmańskim terroryzmem?
Takich wiszących w powietrzu, a zupełnie niezdawanych pytań, jest dziś znacznie więcej. Ot, choćby kwestia nieuchronnego zderzenia kulturowego dwóch odmiennych światów, o czym przypomniał niedawno ks. prof. Waldemar Cisło, dyrektor polskiej sekcji organizacji „Pomoc Kościołowi w Potrzebie”, mówiąc, że nie jest sztuką sprowadzić uchodźców, tylko wiedzieć, co z nimi zrobić i jak ich zintegrować. Bez odpowiedzi na te i dziesiątki podobnych pytań nie ma mowy o kompleksowym zmierzeniu się z wielką falą uciekinierów do „europejskiego raju”. Inaczej naprawdę będzie to tylko pudrowanie – jeśli nie wręcz pogłębianie – problemu.