Logo Przewdonik Katolicki

Zbrodnia na Dziekance

Monika Białkowska

Ta dramatyczna historia rozpoczęła się 20 lub 21 września 1939 r. w Grand Hotelu w Sopocie. Wówczas to odbyła się narada, podczas której Adolf Hitler przedstawił kilku lekarzom swój plan utrzymania czystości niemieckiej krwi poprzez likwidację osób umysłowo chorych.

Zdecydowano, że chorzy psychicznie i niepełnosprawne dzieci powinni być zabijani bezboleśnie, ale systematycznie i konsekwentnie. Odpowiedzialnymi za tę akcję Hitler mianował Philipsa Bouhlera i Karla Brandta.
 
Niegodni życia
Akuszerki miały obowiązek zgłaszania dzieci z idiotyzmem i mongolizmem, małogłowiem, wodogłowiem, brakiem kończyn, rozszczepieniem kręgosłupa czy porażeniem. Takie „niegodne życia” dzieci miały być usypiane śmiertelna dawką morfiny lub barbituranów. Zabijano również chorych dorosłych. W ten sposób rozpoczynała się niesławna akcja T4.
Zastrzyki szybko okazały się nieefektywne: były drogie i pracochłonne. Rozpoczęto eksperymenty nad metodami, które później przydać się miały w obozach koncentracyjnych: zabijano tlenkiem węgla, spalinami samochodowymi wpuszczanymi do specjalnie w tym celu skonstruowanych pojazdów, w późniejszym czasie również cyjanowodorem. To właśnie w ramach akcji T4 powstała pierwsza komora gazowe w Owińskach k. Poznania. W lutym 1940 r. ustalono listę sześciu oficjalnych ośrodków zagłady osób niepełnosprawnych na terenie przedwojennej Rzeszy. Do jednego z nich, do Hadamaru, trafiali pacjenci z gnieźnieńskiego Szpitala Psychiatrycznego na Dziekance. Wkrótce chorych zaczęto zabijać również na miejscu.
 
Droga do zagłady
Historia szpitala psychiatrycznego pod Gnieznem zaczęła się w 1890 r., kiedy to ówczesny starosta krajowy nabył majątek Dziekanka w celu stworzenia tu placówki medycznej. W październiku 1894 r. przyjęto pierwszych pacjentów, przywiezionych z Owińsk. Zakład składał się z 50 budynków, z których aż 21 przeznaczonych było na pawilony szpitalne. Pierwszym dyrektorem szpitala był Jakub Kayser. Niełatwo było wówczas o lekarzy i pielęgniarki, organizowano więc specjalne kursy, a pracownikom zapewniano służbowe mieszkania.
Leczenie chorób psychiatrycznych było w owych czasach nowością, nie należało zatem do najłatwiejszych i mocno rozwiniętych. Niespokojnym chorym podawano środki uspokajające i nasenne, poddawano ich przedłużonym kąpielom i zawijano kocami, stosowano kaftany, przywiązywano do łóżek i zamykano w izolatkach. Później stopniowo wprowadzano terapię zajęciową czy zajęcia sportowe. W 1919 r. dyrektorem szpitala został Aleksander Piotrowski, który dbał o poprawę jakości życia pacjentów. Likwidował kraty w oknach, ograniczył fizyczne obezwładnianie chorych, rozwijał terapię zajęciową. Zmieniał również podejście personelu do chorych, prowadził szkolenia, zwracał uwagę, że przyczyną agresji i niepokoju pacjentów jest przede wszystkim nuda.
W maju 1934 r. dyrektora Piotrowskiego zastąpił Wiktor Ratka. Do wybuchu II wojny światowej kontynuował on dzieło poprzednika, nie wprowadzając samodzielnie żadnych innowacji. Zaraz po wkroczeniu wojsk hitlerowskich przyjął niemieckie obywatelstwo. Zaczął mówić po niemiecku. Większość polskich pracowników, w tym również lekarzy, została zwolniona i wywieziona do Generalnej Guberni. Ich miejsce zajęli Niemcy. Nic dziwnego, że prowadzony przez dyrektora Ratkę szpital stał się jednym z punktów na tragicznej mapie akcji T4.
 
Spaliny i dieta
Gdy wybuchła wojna, w gnieźnieńskim szpitalu przebywało blisko 1200 pacjentów. Część z nich wytypowano do zagłady. Odurzano ich i ładowano do szczelnie zamkniętych samochodów-kontenerów, a następnie wpuszczano do wnętrza spaliny. Ciała wywożono do lasu, około 30–35 km od Gniezna. Mogił do dziś nie odnaleziono.
Od 1942 r. zaczęto mordować ostrożniej. Okazało się, że umysłowo chorzy mają swoje rodziny, mają środowiska, które się upominają o swoich bliskich. Zaczęto zabijać ich tak, by wyglądało to na śmierć naturalną: na przykład przez dietę głodową, karmienie chorych wyłącznie gotowanymi na wodzie warzywami. Umierali, nie wzbudzając już tak wielkich podejrzeń otoczenia. Pacjentów – i dietą, i lekami – zabijał personel. Ofiarami nie byli wyłącznie Polacy, ale również i Niemcy, przywożeni tu z Hamburga, Nadrenii czy okolic Westfalii. Choć dokładną liczbę pomordowanych trudno ustalić, różne źródła podają od 2 do 3,5 tys. osób.
 
Cmentarz dla nieobecnych
Na Dziekance wystawiano również fikcyjne świadectwa zgonu dla rodzin upominających się o informacje na temat swoich bliskich, pomordowanych w różnych miejscach. Jako przyczynę śmierci podawano na przykład zapalenie płuc. Rodziny dowiadywały się także, że ich chorzy zmarli właśnie w Gnieźnie i tu zostali pochowani. Czasem posuwano się nawet do przyjmowania pieniędzy za opiekę nad fikcyjnymi grobami. Lista takich pomordowanych, rzekomo ewakuowanych do Dziekanki i tu zmarłych, obejmuje półtora tysiąca nazwisk.
Dyrektor Ratka nie doczekał końca wojny w Gnieźnie – skierowany został do pracy przy obozach koncentracyjnych, gdzie prowadził selekcję psychicznie chorych. Procesu karnego po wojnie nie dożył, zmarł przed jego rozpoczęciem.
 
WYBICIE
„Biada ludowi Niemiec, gdzie zabija się niewinnych, a ich mordercy pozostają bezkarni. (…) Nie mamy do czynienia z maszynami, końmi i krowami, których jedyny cel polega na służeniu ludzkości, wytwarzaniu dóbr dla człowieka. Maszyny można złomować, a zwierzęta zaprowadzić do rzeźni, kiedy nie spełniają już swoich funkcji. Nie, mamy do czynienia z ludzkimi istotami, naszymi bliźnimi, naszymi braćmi i siostrami. Z biednymi chorymi ludźmi – jeśli chcecie: ludźmi nieproduktywnymi. Ale utracili oni prawo do życia? Czy wy i ja sam mamy prawo żyć tylko tak długo, jak długo jesteśmy użyteczni, dopóki inni uznają nas za takich?”
(bł. bp Clemena Augusa von Galen z Moguncji, w 1944 r. aresztowany i osadzony w Sachsenhausen)
 
 
 
 
 
 



 
 



 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki