– Mieszkaliśmy we Wsi Nowa Grobla w powiecie Rohatyn, w województwie stanisławowskim – wspomina pan Edward Drozd. – Dziś to Ukraina, ale wtedy tam była Polska, do polskiej szkoły chodziliśmy i polski ksiądz na religię przyjeżdżał. Tak było do roku 1940.
Żegnaj, Polsko
- 10 lutego 1940 r. około trzeciej w nocy do domów zaczęli dobijać się enkawudziści z pomocą Ukraińców. Krzyczeli, wpadali do mieszkań i robili rewizję, szukając broni. Ludzi starych i chorych zrywali z łóżek. przerażone matki chroniły swoje dzieci, ludzi starych. W końcu dali wszystkim godzinę na spakowanie się. Twierdzili, że jesteśmy wrogami, zagrażającymi ustrojowi, ale jakim wrogiem ustroju mógł być zwykły rolnik?
– Zima wtedy była ciężka – opowiada dalej pan Edward. – Mrozy dochodziły do 30 stopni, kiedy wsiadaliśmy na sanie, które miały nas dowieźć do miasta powiatowego. Mieliśmy ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, trochę żywności, odzieży, jakieś kołdry. Nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą, a gdy wyjechaliśmy na główną drogę, zobaczyliśmy wielką kawalkadę sań. Z Polski wyjechać miało wtedy 220 tys. ludzi.
– Na rogatkach Rohatyna stali rosyjscy żołnierze. Skierowali nas na bocznicę kolejową. Tam stał transport bydlęcych zagonów z zakratowanymi oknami i drewnianymi pryczami. W jednym końcu wagonu stał mały kurierek z węglem, w drugim była dziura wycięta w podłodze, które służyć nam miała za toaletę. Do wagonu pakowali nas całymi rodzinami, po 50 osób. Potem na sześć tygodni zamknięto drzwi. Kiedy ruszaliśmy, ludzie płakali, modlili się, krzyczeli: „Żegnaj, Polsko!”. Rozpaczliwy to był widok.
Na Sybir
– Raz dziennie pociąg zatrzymywał się na jakiejś stacji, żeby trzy wyznaczone osoby z każdego wagonu mogły wysiąść i przynieść dwa wiadra wody – wspomina dalej pan Edward. – Dla tylu osób to było bardzo mało, trzeba się było i napić, i umyć jakoś. Wkrótce niektórym zaczęło brakować chleba, więc pomagaliśmy sobie nawzajem, jedni drugich ratowali. Później, już na rosyjskich terenach, raz dziennie przynosili nam trochę jakiejś zupy. Nikt nam nie mówił, dokąd jedziemy, ale już się domyślaliśmy, że na Sybir.
– Wreszcie wylądowaliśmy w syberyjskiej tajdze, na przedostatniej możliwej stacji. Nie było tam żadnej wsi, tylko wielkie, dziurawe baraki. Rosjanie pod nadzorem NKWD przeprowadzili rejestr zdolnych do pracy i dwa dni później rozpoczął się wyrąb lasu. Mrozy były straszne, dochodzące do minus 60 stopni. Początkowo wszyscy mieli poodmrażane nosy, uszy, brody, palce. Później już wymieniali z Rosjanami swoją przywiezioną z Polski elegancką odzież na walonki. Męczyły nas też choroby, malaria, kurza ślepota. Kto nie widział w nocy i odłączał się od grupy, tego wilki zjadały. Ja też chorowałem, na szczęście latem, kiedy dłużej jest jasno. Wujek mnie uratował, kiedy z wozem chciałem wjechać z góry prosto do rzeki.
Pochowani w zaspach
– Praca na takim mrozie, ciężka, w innym niż nasz klimacie, była naprawdę mordercza. Na dodatek trzeba było wyrobić określone normy, inaczej nie otrzymywało się swojej racji chleba. Po kilku miesiącach śmierć zaczęła strasznie dziesiątkować ludzi, zwłaszcza młodszych, 16-20 letnich. Umierali też starsi, umierały całe rodziny. Cmentarza nie było. W lesie było wydzielone miejsce na pochówki, ale kiedy zimą nie można było ciała zakopać, zasypywało się je w zaspach, a na wiosnę odnajdywało i wtedy dopiero porządnie grzebano. Jeśli miał jeszcze kto szukać, jeśli ktoś z bliskich przeżył.
– Zaspy leżały do maja, potem wszystko nagle topniało i ziemia robiła się zielona.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Polski, moja mama była w ciąży, w maju 1941 r. urodziła się moja siostra Zosia. Trzeba było ją oddać do żłobka, czasem na tydzień, czasem na dwa. Zachowało się jej zdjęcie, jak siedzi jedyna Polka między rosyjskimi dziećmi. Nie umiała potem mówić po polsku.
Świnie na front
– W 1942 r., po porozumieniu generała Sikorskiego ze Stalinem, ogłoszono amnestię – dla nas oznaczało to tyle, że zniknął nadzór NKWD – tłumaczy pan Edward. – Zaczęła się wówczas organizować Armia Andersa, ale mój ojciec nie zdążył się do niej dostać przed ewakuacją na Bliski Wschód, zostaliśmy na walizkach, rozczarowani. Mogliśmy jednak wydostać się z lasów i poruszać w obrębie całego województwa, pojechaliśmy się do kołchozu. Tam również trzeba było ciężko pracować, ale już nie przy wyrębie lasów, ale przy inwentarzu: to stamtąd wywożono świnie na front, dla żołnierzy. Tysiące ich tam było, a my głodowaliśmy, kradliśmy otręby i odrobinę ziemniaków, ryzykując nawet karę więzienia. Mama musiała każdego dnia wyciągnąć ze studni 500 wiader wody. To nawet latem była ciężka praca, a co dopiero zimą, kiedy wszystko zamarzało? Do Polski wróciliśmy w marcu 1946 r. – ojciec zwolniony z frontu został osiedlony w Trzemesznie i do niego przyjechaliśmy.
Ocalony portret
– My z jednego województwa pochodzimy, tylko z innych powiatów – mówi Władysława Drozd. – Już tam nie wracaliśmy, nie ma po co. Wszystko spalone, żadnych polskich budynków. Ukraińcy wszystkich mordowali. Wiedzieliśmy, że ludzie na Syberii głodują, ale im zazdrościliśmy, że choć głodni i zmarznięci, kładą się spokojnie spać i nie muszą uciekać ani kryć się nocą po lasach. A tu jeździły ukraińskie bandy, który nie tak po prostu zabijały, ale mordowały, tnąc ludzi po kawałku. Naród rosyjski jest dobry, i ukraiński też. Żyliśmy z nimi przez wiele lat. Wielu z nich cierpiało, że nagle nie wolno im się do Polaka zbliżyć. Przeżyłam dzięki Ukraińcowi. Kiedy nasza wieś została spalona, przenieśliśmy się do wujka, do wsi Perekosy. Zabudowania wujka stały tuż przy zabudowaniach ukraińskich, dlatego ich nie spalono – bali się, żeby ogień się nie przeniósł. Cała rodzina się tam zeszła. Słychać już było front, Niemcy uciekali. W dzień było spokojnie, mogliśmy się najeść i ogrzać. Ale wieczorem ogarnął nas strach: przecież wszyscy jesteśmy w jednym miejscu. Ukraińcy mają nas, jak na dłoni. Wtedy wujek poszedł do sąsiada Ukraińca, prosząc, żeby przenocował nas w swojej stodole. To był bardzo dobry człowiek, kazał nam wchodzić, kiedy się ściemniło, małymi grupkami. W środku nocy słyszymy – jadą. Końmi jeździli, żeby polskie wsie palić. Zatrzymali się tuż obok nas i weszli do domu Ukraińca pytać o Polaków. Gdyby ten nas wydał, wszyscy byśmy się w tej stodole spalili! Ale on nie zdradził. Kiedy pojechali, przyszedł po nas, kazał przyjść do domu ogrzać się. Tyle że każdemu z nas było gorąco.
Rano pojechaliśmy dalej, do miasta Kałusz, a później już w rzeszowskie.
– Z rodzinnego domu przetrwał tylko portret rodziców – pokazuje pani Władysława. – Kiedy nas wyrzucono, wprowadzili się do niego Ukraińcy. W końcu owa Ukrainka zdjęła go ze ściany i sama przyniosła do brata mojego ojca: „Zabierzcie ten portret, bo oni na mnie patrzą, kiedy tak chodzę po ich domu!”. W ten sposób przetrwał, cudem.