Logo Przewdonik Katolicki

Gdy ludzie mówią: dość!

Jan Pospieszalski
Fot.

Wspólny protest różnych central związkowych to nowa jakość w historii ostatniego ćwierćwiecza w naszym kraju. W marszu protestacyjnym w Warszawie szli obok siebie związkowcy z Solidarności i OPZZ, anarchiści i członkowie klubów Gazety Polskiej. Połączyła ich niechęć do obecnego rządu.

 

Wspólny protest różnych central związkowych to nowa jakość w historii ostatniego ćwierćwiecza w naszym kraju. W marszu protestacyjnym w Warszawie szli obok siebie związkowcy z „Solidarności” i OPZZ, anarchiści i członkowie klubów „Gazety Polskiej”. Połączyła ich niechęć do obecnego rządu.

 

Warszawa, sobota 14 września. Godzina 13.00. Na stopniach wokół kolumny Zygmunta wianuszek ludzi. Sporo reporterów i operatorów z kamerami. Stanowiska telewizyjne widać też na podwyższeniu, przy wejściu na ruchome schody. Obok wozy transmisyjne. Taras widokowy na wieży kościoła św. Anny pełen obserwatorów i ciekawskich. Wszędzie flagi. Najwięcej biało-czerwonych, tych narodowych i tych z napisem „Solidarność”. Ok. 13.30 powoli pojawia się wreszcie czerwony piętrowy autobus, na którego odkrytym górnym pokładzie też obiektywy aparatów i kamer. Wraz z nim, na plac Zamkowy dociera czoło manifestacji. Wjeżdża też złoty pomnik Tuska, przypominającego północnokoreańskiego dyktatora Kim Ir Sena. Po kilku minutach na placu zaczyna być już bardzo ciasno, a przecież to dopiero początek. Z głębi Krakowskiego Przedmieścia nadchodzą kolejne grupy, niektóre wyraźnie oddzielone, w jednolitych barwach branżowych. Chwilami dominuje błękit OPZZ, potem znów biało-czerwona „Solidarność”, potem czerń i zieleń związków górników. Gdzieś między nimi zwarta pomarańczowa grupa organizacji pracowniczych z Litwy. Potem nagle robi się biało – to pielęgniarki. Są też tysiące demonstrantów z klubów „Gazety Polskiej”.

„Posłuchaj – to do Ciebie”

Chociaż główny przekaz czterodniowych protestów, obecny na transparentach, a przede wszystkim w przemówieniach, jest dość ogólny: „Dość lekceważenia społeczeństwa”, gdy pytam poszczególnych uczestników, pojawiają się konkrety. Nauczycielka z Tczewa: – Jestem sama w klasie z czterdziestką dzieciaków – tylko pierwszoklasiści. To jeszcze maluchy. Nie mogę wyjść nawet za potrzebą, boję się spuścić ich z oka. Ogromna odpowiedzialność, a dostaję gołą stawkę za godzinę jak pani na świetlicy. Nie mam nikogo do pomocy, bo oszczędzają na zatrudnieniu nauczycieli. Jej koleżanka dodaje: – Redukują liczby godzin, obcinają historię. To nie tylko strata dla uczniów, ale też mniej pracy dla nas. Trafiam na grupę pracowników zakładów chemicznych z Sarzyny z Podkarpacia. Tłumaczą, jak wygląda wyliczenie odciągniętych składek emerytalnych. – Po tylu latach płacenia to naprawdę spora suma. Harując do 67. roku, nigdy nie odbiorę tych pieniędzy, życia mi nie starczy – mówi z żalem człowiek w kasku.

Elektryk z Radomia: – Szpital zleca coraz więcej usług firmie zewnętrznej. Płacą im ogromne pieniądze. Dla nas roboty nie ma, więc zwalniają. Mogę się zatrudnić u tego prywatnego, ale tam pracuje się na umowach śmieciowych, za połowę i tak marnej pensji którą miałem w szpitalu. Podchodzę do drobnej kobiety z ogromną flagą „Solidarności”.  Jest suwnicową jak Anna Walentynowicz, pracuje w hucie w Zagłębiu. Widać zmęczenie. – Na autokar do Warszawy wstałam, jak było jeszcze ciemno. Od pięciu lat nie było ani jednej podwyżki, a wszystko drożeje. Poobcinali premie, zabrali dodatki. Po tylu latach pracy człowiek dostaje niewiele, a praca bardzo ciężka. Młodzi nie zapisują się do związku, bo żal im nawet tych paru groszy na składki, a wiedzą, że my i tak upominamy się o wszystkich. Także tych, co nie są zorganizowani. Dochodzę do grupy pielęgniarek. – W naszym szpitalu większość z nas przekroczyła pięćdziesiątkę. Młodych sióstr na oddziale prawie nie ma. One teraz znają języki, więc wyjechały. Za taką samą pracę dostają sześciokrotnie więcej niż my. Na nocnym dyżurze jestem sama i mam ponad trzydziestu pacjentów.

Musimy się policzyć

Pytam jej koleżanki, czy warto było przyjechać? Oczywiście! – odpowiadają bez wahania. Olbrzymi strumień demonstrantów z flagami, transparentami, gwizdkami przesuwa się w stronę placu Zamkowego. Dochodzą kolejne grupy. Ze względów bezpieczeństwa manifestanci kierowani są w boczne ulice i na plac Teatralny, ponieważ teren pod Zamkiem Królewskim nie jest w stanie wszystkich pomieścić. Gdy jedni uczestnicy już rozchodzą się, ogon pochodu jeszcze jest daleko na Nowym Świecie.

Widzę, jak niewielkie grupki po dojściu do celu wracają chodnikami pod prąd i wtedy wreszcie mogą sami się zobaczyć i policzyć. Rozmawiam z pewną kobietą. W ręku trzyma tabliczkę „Sekcja Oświaty Regionu Mazowsze”. Pyta mnie: – Panie redaktorze, ile może być ludzi? Mówią, że grubo ponad 100 tys. – sama odpowiada z niekłamaną dumą. Widać zmęczenie, a jednak się uśmiecha. – Mimo że przyprowadziło nas tutaj poczucie krzywdy, choć trudno liczyć na to, że rządzący wezmą sobie nasz głos do serca, fakt, że jest nas tutaj taki ogrom, że widzimy ilu nas jest, działa budująco. W podobnym tonie brzmią ze sceny słowa przewodniczącego Piotra Dudy: – Choć jestem facetem, ale płakać się chce ze szczęścia, żeśmy się obudzili”. Czyżby spełniało się życzenie śp. Anny Walentynowicz, która mówiła, że musimy się na nowo policzyć?

Odzyskać wspólnotę

Zostawiając spór o dokładną liczbę uczestników protestu – czy przyszło 100 czy 200 tysięcy, przyjmując nawet te ostrożniejsze szacunki – siła sobotniej demonstracji leży gdzie indziej. Wyrażali to często sami manifestanci. Wspólny protest różnych central związkowych to nowa jakość w historii ostatniego ćwierćwiecza. Zgodny przekaz, jaki związkowcy potrafili zakomunikować nie tylko rządzącym, ale i przede wszystkim opinii publicznej, okazał się skuteczny i przyniósł sukces. Eksperci od zarządzania nastrojami z kancelarii Donalda Tuska byli bezradni. Narracja o warchołach z central związkowych, którzy hamują rozwój gospodarczy, okazała się nieskuteczna. Polityka szczucia jednych na drugich już nie działa. Ubolewanie z powodu blokady miasta ze strony władz stolicy brzmiały wyjątkowo fałszywie. Nie udało się napuścić warszawiaków na demonstrantów. Ewenementem w sobotnim marszu były grupy anarchistów i skrajnej lewicy idące obok klubów „Gazety Polskiej”. W obliczu nadrzędnych celów, jak widać, można zawiesić najbardziej zaciekłe spory. Platforma Obywatelska potrafiła nareszcie obudzić prawdziwie obywatelskie postawy. Przeciw sobie.

Koniec propagandy

W trakcie czterodniowych protestów zmieniał się też ton mediów. Od początkowych alarmistycznych nagłówków o kataklizmie i zablokowanej stolicy, do pełnych zrozumienia komentarzy nawet tych autorów, którzy do tej pory pełnili rolę adwokatów obozu władzy. Konkurujące do tej pory organizacje, gdy mówią jednym głosem, budzą zrozumienie i respekt nawet u dotychczasowych wrogów. Najbardziej zagorzali przeciwnicy ruchu związkowego nie zdołali się dopatrzyć płonących opon, kilofów i rzucanych śrub. Dzięki rozsądnej postawie polityków opozycji i związkowych liderów nie udało się też dokleić do manifestacji etykiety partyjnej. Efekt wspólnoty i premia za jedność – działa. Ta zmiana tonu pozwala być może po raz pierwszy od lat spokojnie mówić o postulatach związkowców. Dzięki temu racje związkowców przedzierają się do opinii publicznej. Spod nudnawych technicznych określeń: elastyczny czas pracy, waloryzacja, komisja trójstronna, układ zbiorowy, kodeks pracy, wyłania się obraz prawdziwych problemów, często ludzkich dramatów.

Czterodniowy  protest zwieńczony potężnym marszem to wielki sukces w pierwszej kolejności związkowców. Okazuje się, że najcięższy kryzys nie może być usprawiedliwieniem dla uchylania praw pracowniczych. A prawa pracownicze to nie jakieś przywileje ekskluzywnej grupy, nie relikty dawnego systemu, lecz element normalnego pejzażu nowoczesnego społeczeństwa. Pokazali to związkowcy – wchodząc na wiele dni ze swoimi postulatami do głównej agendy politycznej.

„Solidarność” i solidarność

Nagle mogliśmy usłyszeć, że część dzisiejszych żądań brzmi tak samo jak postulaty „Solidarności” z 1980 r. Jak kiedyś „Solidarność”, tak zjednoczony ruch związkowy, dysponując potężną strukturą, z którą muszą się liczyć rządzący, staje na czele społecznego protestu, biorąc na siebie walkę nie tylko o prawa pracownicze, ale też o prawa człowieka w ogóle. Centralne hasło „Dość lekceważenia społeczeństwa” mówi najdobitniej, że tu chodzi o ludzką godność. Walka o prawo do referendum to nie tylko sprawa 2 mln podpisów zebranych w kwestii emerytur, a wyrzuconych przez rząd do kosza. To walka o sześciolatki i jakość edukacji, o uczciwe władze miejskie nie tylko w Warszawie, ale też w Elblągu, w Sopocie, i innych miastach. To w końcu walka o kształt polskiej demokracji. Obóz władzy otrzymał bardzo poważny sygnał i jakie wyciągnie z tego wnioski, zobaczymy wkrótce. Dni wielkiego protestu pokazały, że istnieją granice obciążania społeczeństwa kosztami kryzysu i złych rządów. Dla opozycji to jednak ogromne wyzwanie, a jeśli myśli ona realnie o przejęciu władzy, to powinna być ona przygotowana do przeprowadzenia reform i zmian przynajmniej na skalę reform Viktora Orbana. Pytanie tylko, czy zdąży je przygotować.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki