Logo Przewdonik Katolicki

In vitro

Tomasz P. Terlikowski
Fot.

Sukces może być odtrąbiony, a postęp kroczy wielkimi krokami po Polsce. Donald Tusk doprowadził do refundacji procedury in vitro. I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie kilka drobiazgów, jakimi jest zlekceważenie reguł państwa prawa, ominięcie konstytucyjnej zasady obrony życia i wreszcie fakt, że na kontrowersyjną moralnie terapię zrzucać się muszą wszyscy.

Tego drobnego, bo jedynego od dawna, sukcesu Donald Tusk i jego ekipa pragnęli jak kania dżdżu. Gdy w gruzy sypią się nigdy niedokonane reformy gospodarcze, a jedyną metodą ratowania budżetu staje się podnoszenie rozmaitych pośrednich podatków, a w najlepszym razie kreatywna księgowość, gdy rodzice w masowym proteście odrzucają reformę oświaty i posłanie sześciolatków do szkół i nawet lojalne dotąd media zaczynają dostrzegać, że z tym rządem coś jest nie tak, jakiś drobny sukcesik, za który dziennikarze mogliby pochwalić, stał się niezbędny. I dlatego, w takim tempie, bez liczenia się z konstytucją czy choćby zasadami państwa prawa „przepchnięto” rozstrzygnięcia dotyczące refundacji zapłodnienia pozaustrojowego. Rozstrzygnięcia, które opłacają się jedynie przemysłowi reprodukcyjnemu.

Tuskizacja prawa

Aby żer dla mediów stał się możliwy, trzeba było zacząć od niezwykłego, nawet w polskich warunkach, nagięcia prawa i konstytucji. Polska, jak większość państw europejskich, stanowienie prawa powierzyła parlamentowi, rząd zaś zajmuje się rządzeniem, a nie prawodawstwem. Jednak Donald Tusk uznał, że takie postawienie sprawy ogranicza jego możliwości, parlamentarzyści bowiem nie mają ochoty ustanowić prawa, jakiego oczekiwałby premier, a do tego są podzieleni w kwestiach światopoglądowych, i to zupełnie nie według sprawdzonych i przetestowanych linii podziału między PO a PiS.

W efekcie jedyną ustawą dotyczącą in vitro, jaką można by ewentualnie (choć tu na przeszkodzie mogłoby stanąć weto prezydenta Bronisława Komorowskiego, który deklaruje, że jest za zapłodnieniem pozaustrojowym) „przepchnąć” przez Sejm, jest taka, która zakazywałaby tej procedury lub przynajmniej niezwykle drastycznie ograniczałaby jej dostępność. Byłby to albo lekko złagodzony projekt Bolesława Piechy, albo lekko zaostrzony projekt Jarosława Gowina. Ale ani jeden, ani drugi nie znalazłby uznania w liberalnych mediach i nie można by nimi przesłonić kolejnych porażek rządu. Trzeba było zatem poszukać innej niż parlamentarna drogi zadowolenia mediów.

Minister zdrowia wprowadził więc rozporządzenie regulujące kwestie, które powinny być pozostawione parlamentowi. W największym uproszeniu oznacza to, że Platforma Obywatelska i jej lider Donald Tusk jasno pokazali, że demokrację parlamentarną mają w głębokim poważaniu. Gdy bowiem nie są w stanie złamać ideowych kręgosłupów wystarczającej grupie polityków, omijają parlament i wprowadzają rozstrzygnięcia prawne i światopoglądowe bez niego. Od in vitro się zaczęło, ale kto może nam zagwarantować, że z czasem pomijając parlament, ktoś nie wprowadzi na przykład zasad refundacji procedury eutanazji? I niestety nie jest to przesada. Jeśli bowiem  można wprowadzić refundację – bez ustanowienia prawa – procedury, w czasie której giną dzieci na najwcześniejszym etapie rozwoju, to dlaczego nie można by, po oczywiście odpowiednim przygotowaniu propagandowym, wprowadzić refundacji likwidacji chorych w ostatnim stadium ich życia?

Niejasne procedury

Gdybanie i futurologia, a także świadomość omijania prawa nie powinny nam jednak przesłaniać także niedoskonałości obecnych rozwiązań przygotowanych przez Ministerstwo Zdrowia. A tych jest naprawdę wiele. Zacznijmy od tego, że nie jest jasne, jakie to pary będą do programu kwalifikowane. Zgodnie z polską konstytucją na szczególne wsparcie zasługują małżeństwa, ale... jakiż to szum podniósłby się, gdyby minister zdrowia odmówił zapłodnienia pozaustrojowego konkubinatom. I dlatego w zarządzeniu mowa jest o parach, a nie o małżeństwach. Tyle że para (w odróżnieniu od uregulowanego prawnie małżeństwa) to pojęcie względne i nie jest jasne, kto ma decydować, który ze związków jest już parą, a który jeszcze nie? Wyobraźmy sobie na przykład, że jako konkubinat przedstawi się związek lesbijki i homoseksualisty... Kto sprawdzi, czy rzeczywiście są oni parą i czy przypadkiem się pod nią nie podszywają? Urzędnik, który by się na takie sprawdzenie zdecydował, dostałby się pod gigantyczny medialny ostrzał.

Nie jest też jasne, kto będzie sprawdzał, czy para rzeczywiście leczyła się dwa lata na bezpłodność i czy leczenie to było rzeczywiście dobrze przeprowadzone. Czy wystarczy ich własna deklaracja? A może konieczna będzie deklaracja ich lekarza? Może wreszcie, owe dwa lata będą dotyczyć wyłącznie klinik, które uzyskały prawo do uczestnictwa w programie dofinansowanym przez państwo? Na te pytania ministerstwo jak ognia unika odpowiedzi, wiedząc, że wprowadzenie jasnych zasad mogłoby się skończyć wojną z lobby przemysłu prokreacyjnego, który czujnie sprawdza, czy przypadkiem nowe rozstrzygnięcia nie ograniczą mu zysków.

I wreszcie kwestia ostatnia, czyli los zarodków nadliczbowych. Oczywiście i minister, i jego współpracownicy zapewniają, że będą one bezpieczne i że kliniki będą zobowiązane do przechowywania aż do momentu, gdy zostaną one wykorzystane w kolejnych procedurach. I nawet jeśli pominąć to, że sama procedura zamrażania (a przede wszystkim rozmrażania) nie jest dla człowieka na żadnym stadium rozwoju szczególnie bezpieczna (w trakcie rozmrażania umiera ok. 40 proc. zarodków), to trudno nie zadać czysto technicznego pytania o to, kto będzie płacił za przechowywanie nadliczbowych zarodków w ciekłym azocie. Roczny koszt takiej „usługi” wynosi nawet do 2 tys. złotych, a ktoś musi je wyłożyć. Wiara w to, że biznesmeni w lekarskich kitlach, którzy owe kliniki prowadzą, będą chcieli dofinansowywać nadliczbowe zarodki jest naiwnością. A rodzice, jeśli już spełnili swoje marzenia i mają dziecko, często zostawiają swoje „mrozaczki” (tak je sami określają) na pastwę losu.

Zmiana nastawienia społecznego

Te pytania trzeba oczywiście stawiać wciąż na nowo. Ale ich powtarzanie niestety niewiele zmieni, dopóki nie uda nam się zmienić nastawienia opinii publicznej. Donald Tusk, decydując się na omijanie prawa i refundację procedury zapłodnienia pozaustrojowego, odpowiedział nie tylko na postulaty mediów, ale także – co ważniejsze – na społeczną potrzebę. I nie chodzi mi o to, że większość Polaków potrzebuje takiej refundacji, ale że większość rozumiejąc emocje bezdzietnych par, chętnie wspiera procedurę, którą uznaje za pomoc bezpłodnym. Niewielu wie, na czym ona polega, tylko nieliczni mają świadomość, że aby mogło urodzić się jedno dziecko z zapłodnienia in vitro, trzeba poświęcić życie do dwudziestu innych, a już zupełne wyjątki mają świadomość, że proces zapłodnienia pozaustrojowego może być niebezpieczny także dla genetycznej przyszłości ludzkości. Wszyscy natomiast współodczuwają cierpienie matek, które nie mogą mieć dzieci.

I dlatego jeśli chcemy cofnąć reformę Tuska, a także doprowadzić do ustanowienia prawa, które zakaże (a taki powinien być cel katolików) niemoralnej procedury, to musimy skupić się na zmianie nastawienia społeczeństwa. Trzeba znaleźć metodę obrazowego przedstawienia prawdy o tej procedurze (tak jak zrobili to organizatorzy akcji Stop Aborcji z pokazaniem na zdjęciach, czym jest aborcja), trzeba nieustannie przypominać o kosztach in vitro i o tym, że każde z dzieci poczęte tą metodą ma liczne rodzeństwo, które musiało zostać poświęcone. A gdy już uda nam się przekonać do tego większość (czy choćby znaczącą część) Polaków, o wiele łatwiej być może będzie nam  zmusić  parlament do  ustanowienia odpowiedniego prawa.

Skuteczność tej metody potwierdzają doświadczenia z aborcją eugeniczną. Jeszcze kilka lat temu sama sugestia, że można by jej zakazać, uchodziła za niebezpieczny radykalizm i naruszanie „świętego kompromisu”, teraz – choć nadal prawa nie udało się zmienić – opowiedzenie się za taką zmianą uznawane jest za absolutnie oczywiste, i coraz większa grupa polityków otwarcie przyznaje, że jest za taką zmianą. I dlatego za jakiś czas – oby jak najszybciej – aborcja dzieci z zespołem Downa zostanie zakazana. Podobną drogę musimy odbyć w kwestii in vitro. A odpowiedzialność za to spoczywa także na zwyczajnych katolikach, a nie tylko na politykach czy duchownych.


 

1 lipca rozpoczęła się realizacja  rządowego programu refundacji zabiegów in vitro ze środków publicznych. Biorą w nim udział 23 kliniki. Pięć z nich mieści się w Warszawie,  trzy w Białymstoku, po dwie w Szczecinie i Lublinie oraz po jednej klinice w Poznaniu, Rzeszowie, Krakowie, Katowicach, Opolu, Rzgowie, Mysłowicach, Kielcach, Łodzi, Gdańsku i Bydgoszczy.  Program ten kosztować będzie podatników prawie 60 mln złotych.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki