Wychowanie kiedyś... Jak udało nam się przetrwać w gąszczu niebezpieczeństw? Jak nie zgubiliśmy się, nie mając GPS-u i telefonu komórkowego? Byliśmy poza zasięgiem – bo nie było zasięgu. Wiedzieliśmy, że naruszenie pewnych zasad, naruszenie zaufania będzie powodowało nieuchronną karę. Dopóki nie przekroczyliśmy granic, byliśmy swobodni i wolni.
Cytowany tekst od dłuższego czasu krąży w internecie. Dzisiejsi 30-, 40-, 50-latkowie wspominają własne dzieciństwo, porównują je z aktualnymi trendami wychowawczymi... i dochodzą do wniosku: „Gdybyśmy tak traktowali własne dzieci, jak nas wychowywano, zostalibyśmy pozbawieni praw rodzicielskich”. Otaczamy nasze dzieci parasolem ochronnym. Gdziekolwiek idą, mają komórkę „na wszelki wypadek”, organizujemy im czas wolny i dowozimy na tysiące zajęć dodatkowych, by rozwijały swe talenty i nie straciły bezpowrotnie okazji rozwojowych. Rzeczywiście, w takim świecie trudno mieć więcej niż dwójkę dzieci (maksimum!). Znam kilka mam wielodzietnych, które są de facto zawodowymi taksówkarzami. Cały ich dzień wypełnia zawożenie dzieci z jednych zajęć na kolejne. Znam też mamy jedynaków, które nie wyobrażają sobie kolejnego dziecka, bo musiałyby zrezygnować z pracy zawodowej, gdyż skoro Tosia ma talent muzyczny i plastyczny i zdolności językowe, to gdyby się pojawiła jeszcze Ada, mama nie miałaby nawet możliwości dowieźć jej na kolejne zajęcia.
Slow parenting
Wolne wychowanie jest wynalezionym w latach 80. stylem rodzicielstwa, które wychodzi z założenia, że zamiast wychowywać dzieci do sukcesu w wyścigu szczurów, powinniśmy je wychowywać do... szczęścia. Inspiracją był tzw. slow movement – czyli filozofia życia nakazująca mniej stresowe podejście do problemów. Za oficjalny moment powstania tej filozofii uznaje się protest Włocha Carlo Petriniego przeciw otwarciu pierwszego w Rzymie McDonalda w roku 1986. Mamy zatem slow ford – czyli jedzenie z ekologicznych upraw przeciwstawiane nafaszerowanym chemikaliami burgerom i zapiekankom, mamy slow fashion, gdzie stawia się raczej na indywidualny styl i szycie unikatowych kreacji jako przeciwieństwa masowej produkcji „modnej” odzieży, mamy też slow parenting. Zasadniczo idea wolnego wychowania polega na tym, by pozwalać dziecku na poznawanie świata w rytmie wyznaczonym przez nie samo. A zatem zamiast planować czas dziecka czy kupować usługi edukacyjne, pozwalamy, by zadziałała natura. Stawiamy na wrodzoną ciekawość i potrzebę odkrywania samego dziecka.
Bardziej zestresowane, mniej zdolne
Badania opublikowane w marcu bieżącego roku pokazują, że współczesne dzieci cierpią z powodu podwyższonego poziomu hormonów stresu. Związane jest to z mniejszą aktywnością fizyczną i większymi wymaganiami co do osiągnięć. Skutki są opłakane. Rzeczywiście dzieci mają naturalną, biologiczną tendencję do wymyślania zabaw rozwijających sprawność fizyczną. Wie o tym każdy rodzic trzylatka zmuszony do prowadzenia swej pociechy po wszelkich napotkanych po drodze murkach i płotkach. Naturalna tendencja do balansowania „na wyżkach” rozwija u malucha nie tylko pewność siebie w ruchach, lecz np. orientację przestrzenną (która z kolei przyczynia się do rozwoju zdolności matematycznych). Dzieci lubią wirować na karuzelach, huśtawkach itp. To też z kolei rozwija nie tylko sprawność fizyczną, lecz pomaga w kształtowaniu się w mózgu połączeń wspomagających późniejszą naukę. Paradoksalnie – przeładowanie dnia dziecka zajęciami, w których specjaliści obiecują zwiększenie potencjału intelektualnego dzieci, powoduje tak naprawdę jego osłabienie.
Wpływ telewizji
Wolne wychowanie zaleca ograniczenie korzystania z telewizji. Telewizja nie jest interaktywna, można ją oglądać bezmyślnie i w bezruchu. Zajmuje wiele czasu, często przeładowana jest reklamami (których z reguły ludzie nie wyłączają, chłonąc bezmyślnie przekaz marketingowy). Wiele z programów (zwłaszcza seriale) nie posiada wartości – ani poznawczej, ani moralnej. Jednocześnie zajmuje czas, który można by poświęcić zabawie o wiele bardziej rozwojowej.
Być może widzieliście rysunki przedstawiające wyniki badań dr. Petera Wintersteina i zespołu z roku 2006. Kilka rzędów rysunków pokazuje dzieła pięcio- i sześciolatków. W pierwszym rzędzie widać piękne, rozbudowane, szczegółowe rysunki dzieci, które oglądają telewizję sporadycznie. Poniżej – bardzo uproszczone rysunki wykonane przez rówieśników, spędzających co najmniej półtorej godziny dziennie przy włączonym telewizorze. Kolejne rzędy obrazują wpływ nikotyny i traumy, jednak samo zestawienie wpływu oglądania telewizji na rysunki dzieci robi wrażenie.
Samo osłabienie wyobraźni i zdolności intelektualnych to jedno. Wystawienie dzieci (pozbawionych krytycznego stosunku do reklam) na komunikaty perswazyjne powoduje wykształcenie się u nich postawy konsumpcjonistycznej – „jesteś wart tyle, ile masz”.
Nie mam zamiaru demonizować mediów. Istnieje wiele programów wartościowych, rozwijających intelektualnie. Rozwiązaniem jest nagrywanie wybranych filmów lub kupowanie ich na kasetach czy DVD i odtwarzanie dzieciom w ściśle reglamentowanym czasie.
Bezpieczeństwo
Już dawno medycyna potwierdziła, że dzieci chowane w nadmiernie sterylnych warunkach nie wykształcają naturalnej odporności, a przez to częściej i poważniej chorują. Jednak nie tylko w kwestii higieny mamy skłonność do nadmiernego rygoryzmu. Gdy Lenore Skenazy (okrzyczana „najgorszą matką Ameryki”) pozwoliła swemu dziewięcioletniemu synowi wrócić samodzielnie do domu (a była to 45-minutowa podróż przez Nowy Jork) już dwa dni po opublikowaniu swej historii musiała się bronić przed atakami rodziców, którzy uznali jej zachowanie za naganne. W Polsce konsekwencje takiego podejścia bywają poważniejsze. Przykładem jest historia odebrania dzieci państwu Bajkowskim, którzy między innymi pozwolili swym nieletnim synom na samodzielną podróż pociągiem, co zostało zinterpretowane jako „stawianie dzieci w sytuacji nadmiernej odpowiedzialności”. A jednak każde dziecko ma swoje własne tempo dorastania. Nie chodzi o to, by pozbawiać dzieci dzieciństwa przez stawianie nadmiernej odpowiedzialności, jak to ma miejsce np. w sytuacji rozwodu rodziców, gdy najstarsze dziecko przejmuje rolę wychowawczą i staje się nieobecnym rodzicem młodszego rodzeństwa. Chodzi o rozsądne, oparte na obserwacjach przyzwolenie na eksperymenty, w których dziecko może odnieść porażkę i uczyć się na błędach, jednak gdzie nie jest zagrożone jego życie. By nauczyć się odnosić sukcesy, musimy nauczyć się podejmować ryzyko.
Niebezpieczeństwa „wolnego rodzicielstwa”
Gdy pierwszy raz przeczytałam o wolnym rodzicielstwie, stwierdziłam, że ta koncepcja wychowania jest mi bardzo bliska. Z czwórką dzieci trudno planować w stu procentach ich czas wolny czy dbać o sterylność domu. Telewizora nie mamy od wielu lat i uważamy to za jedną z najlepszych decyzji swego życia, dbamy o zdrowe odżywianie. Mimo to, czytając blogi rodziców stosujących ten typ wychowania, zauważyłam powszechne, a jednocześnie zakamuflowane i niebezpieczne wiązanie tego z ideologią wychowania bezstresowego. Często angażują się w to rodzice, którzy chcieliby, aby wychowanie nie stawiało im zbyt wysokich wymagań. Ot, mamy dzieci, ale chcemy mieć też tzw. życie, więc niech dzieci robią, co chcą, a my sobie do tego dopiszemy filozofię slow parentingu. Druga grupa to fanatycy, bardzo zakorzenieni myśleniem w tzw. pedagogice waldorfskiej, uznającej, że każde dziecko jest geniuszem, który z natury dąży do maksymalnego rozwoju swego potencjału. Według tych założeń rodzice i wychowawcy powinni być zaledwie osobami ułatwiającymi dzieciom naturalny rozwój. Zakazane są oceny, stawianie wymagań czy, broń Boże, porównywanie zachowań dzieci z jakimiś obiektywnymi normami czy standardami.
Jest to (nieoczywistą) bzdurą. Choć dzieci mają naturalny pociąg do odkrywania i poznawania rzeczy nowych eksploracji, mają naturalną ciekawość świata i eksperymentów, uczą się dopiero zarządzania swymi emocjami. Bardziej wrażliwe emocjonalnie dzieci może zniechęcać byle niepowodzenie, mniej wrażliwe mogą iść po trupach do celu. Jest to po części uwarunkowane biologicznie. Jako rodzice jesteśmy zobowiązani tak sterować naturalnymi odruchami emocjonalnymi, by dziecko nauczyło się prawidłowo funkcjonować społecznie.
Najlepszym rozwiązaniem wydaje się zatem rodzicielstwo „złotego środka”, w którym pozwala się dziecku na swobodną, improwizowaną (a zwłaszcza fizyczną) zabawę, lecz jednocześnie uczy panowania nad emocjami oraz cierpliwości i wytrwałości, dzięki starannie dobranym a nielicznym zajęciom edukacyjnym.