Logo Przewdonik Katolicki

Zbrodnia w cieniu katedry

Adam Suwart
Fot.

Poznaniacy, żegnając stary rok 1932, zapewne nie spodziewali się, że w przedostatnim jego dniu dojdzie w ich mieście do zbrodni, która bardzo wstrząśnie opinią publiczną stolicy Wielkopolski.


 

Był zimny czwartek 30 grudnia 1932 r. Na poznańskim Ostrowie Tumskim, historycznej wyspie oblanej wodami Warty i jej rozlewisk oraz dopływów, gasł już jeden z najkrótszych dni w roku. Ciemności, jakie zapadły wraz z wybiciem na katedralnym zegarze godziny siedemnastej, poczęły rozpraszać się za sprawą subtelnego i ciepłego blasku zapalanych gazowych latarni. Leniwe światło sączyło się z okien tych kanonii, w których jeszcze nie zatrzaśnięto w obawie przed chłodem ciężkich drewnianych okiennic. Zza łuku ulicy łączącej plac Katedralny z obszernym mostem Bolesława Chrobrego dobył się zgrzyt niespiesznie toczących się po torach wagoników tramwajowych. To na Śródkę, Główną i Zawady jechali mieszkańcy, którzy w centrum miasta pozałatwiali już w bankach, urzędach pocztowych, na targach i w sklepikach swe codzienne sprawy. Niektórzy pasażerowie wysiadali jeszcze na przystanku „Katedra”, by wkroczyć w mury sędziwej, piastowskiej świątyni i choć chwilę poświęcić na cichą modlitwę.

 

Ksiądz wraca do domu

 

W głębi Ostrowa Tumskiego, tego prawdziwego miasteczka kościelnego, w którym przed wojną rezydował arcybiskup gnieźnieński i poznański, noszący tytuł prymasa Polski, biegła urokliwie brukowana uliczka bp. Jana Lubrańskiego. Na końcu jej ginącej w zimowym mroku perspektywy wznosił się zabytkowy gmach dawnej Akademii, zajmowany wówczas przez archiwum, oraz wikariat katedralny, w którym zamieszkiwało kilku księży. Do ulicy biskupa Lubrańskiego przylegały niemal baśniowe ogródki, w których dyskretnie, za opadłymi z liści krzewami, kryły się stare, kryte gontem kanonie zamieszkałe przez duchowieństwo. Tutaj było jeszcze bardziej cicho, a z oddali docierał jedynie nieznaczny rozgwar zanurzającego się już w odmętach przedostatniego grudniowego wieczoru miasta.

Ulicą Lubrańskiego, tuż przed godziną siedemnastą, wraz z nadchodzącym zmrokiem przeszedł latarnik. Starszy, utykający człowiek w charakterystycznym płaszczu i roboczych spodniach niósł w ręce drabinę i długą tyczkę. Wsparłszy drabinę o stylową latarnię stojącą przy brzegu chodnika, wspiął się na dwa stopnie, uniósł tyczkę i odkręcił mały zawór obok masywnego klosza. Buchnął gwałtownie ogień, który z małego płomyka, żarzącego się cierpliwie przez cały dzień, zamienił się teraz w prawdziwą łunę, drgającą w kloszu za pomocą kilku świetlistych „pończoszek” – kawałków specjalnej tkaniny. Stary latarnik ruszył dalej w swą wieczorną wędrówkę. Ulica opustoszała, a wokół latarnianej poświaty rozpoczął się ekstatyczny taniec połyskliwych drobinek śniegu, pierwszego tej zimy. Wydawało się, że śnieg pada sam dla siebie, nie interesując nikogo na tej pustej ulicy. A jednak znalazł się ktoś, kto przyglądał się temu niezauważalnemu dla innych spektaklowi. Nieopodal latarni przystanął na chwilę młody, acz nieco przygarbiony człowiek, w lichym, sfatygowanym płaszczu. Spod jego połów wystawała czarna sutanna, przetarta w kilku miejscach od częstego używania w licznych codziennych obowiązkach.

Ksiądz uśmiechnął się w myślach: „A więc idzie zima! Ciekawe, czy będzie bardzo śnieżna? Wtedy dzieciaki z sąsiedniej Śródki szczęśliwe pobiegną na sanki!”. Zaduma księdza trwała chwilę. Przerwało ją dwóch dziwnie przymilnych włóczęgów, proszących o jałmużnę. Ksiądz wyciągnął portmonetkę i podał jałmużnę żebrakom, zachłannie patrzącym w głąb kieszeni darczyńcy. Kapłan ruszył dalej, do swego pobliskiego domu.

 

Ostatnia posługa

 

Zmęczony po powrocie z pogrzebu ciotki z Torunia postanowił odpocząć. Jednak w domu, na stole, znalazł karteczkę z informacją, że jest proszony z posługą do chorego, jednego z mieszkańców parafii katedralnej. Ksiądz zarzucił więc płaszcz i wyruszył w drogę. Idąc ulicą Lubrańskiego, w kierunku placu Katedralnego, dostrzegł w oddali dwa wozy i tramwaj. Sam miał do przejścia kilkaset metrów na nieodległe Zagórze. Nagle, zza płotu sąsiedniej kanonii wyskoczyło dwóch mężczyzn. Stanęli kilkanaście metrów przed duchownym. Ksiądz poczuł niepokój. Cofnąć się do domu? Zawrócić? „Pójdę śmiało” – pomyślał – „w końcu chory czeka na kapłana”. Zorientował się, że to ci sami żebracy, którzy dostali kilka złotych przed kilkoma minutami. Zapewne się uspokoił. Mężczyźni nie wyglądali jednak na dobrych towarzyszy. Ubrani niechlujnie, skrywali za kołnierzem brudnych kurtek nieogolone twarze. Nie można było dostrzec ich spojrzenia, gubiło się gdzieś w mroku tego nieoczekiwanego spotkania.

Gdy kapłan mijał włóczęgów, uśmiechnął się do nich życzliwie. Zrobił dwa kroki i zza pleców poczuł nagle bolesny uścisk na szyi. Chwyciwszy się kutego ogrodzenia przy chodniku starał się wyzwolić, gdy nagle oszołomiony zdążył jeszcze tylko usłyszeć: „Bronek, wal!”. Słowa te dobiegły także do siostry zakonnej przygotowującej w jednym z sąsiednich domów kolację. Nagle całe otoczenie na nogi postawił rozdzierający ciszę suchy trzask wystrzału. W kanoniach nastąpiło poruszenie, a odgłos wystrzału rezonował nawet przez chwilę we wnętrzu katedry. Sprzed placu Katedralnego w kierunku ulicy Lubrańskiego podbiegło kilku przechodniów. Zauważyli oni jeszcze w oddali dwóch mężczyzn uciekających zbójeckim kłusem przez ścięte szronem sady Ostrowa Tumskiego, w kierunku nasypu linii kolejowej Poznań-Gniezno.

Młody kapłan padł i się nie ruszał. Spod czarnej sutanny, na biało znaczone śniegiem granitowe płyty chodnika spłynęła krew. Obok leżała otwarta i pusta portmonetka. Strzał okazał się śmiertelny. Sąsiedztwo kapłańskich domów sprawiło, że umierającemu podano natychmiast święte oleje. Życie kapłana ustało w jednej chwili.

 

Prawdziwy duszpasterz

 

O ponurej i niewyobrażalnej dla ówczesnych poznaniaków zbrodni pisały już od następnego dnia wszystkie poznańskie gazety. Dyskutowano o niej na plebaniach, w tramwajach, na targach i w składach. Księża z ambon mówili o grozie zabójstwa, a za zmarłego kapłana modlono się w wielu kościołach i katolickich domach. Zabity ksiądz Zygmunt Masłowski miał zaledwie 35 lat. Urodził się w 1897 r. w Orchowie koło Mogilna. W wieku 21 lat wziął udział w bohaterskich zmaganiach powstańców wielkopolskich z pruskim zaborcą. W powstańczym mundurze widziało go rodzinne Mogilno, Strzelno, Inowrocław, Gniezno i Zdziechowa. Po powstaniu wstąpił do seminarium duchownego, o czym marzył od dzieciństwa. W grudniu 1923 r. otrzymał święcenia kapłańskie. Niestety przed prymicjami zginął tragicznie ojciec ks. Masłowskiego, zastrzelony przypadkiem przez kłusownika. Matki ks. Masłowski nie miał już od trzech lat.

Przez trzy pierwsze lata kapłaństwa ksiądz Zygmunt posługuje w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie szczególnie dobrze współpracuje z młodzieżą, daje się poznać jako dobry spowiednik, jest też ceniony za głoszone kazania. W 1926 r. władza duchowna kieruje młodego księdza do Wolsztyna, gdzie w seminarium nauczycielskim naucza religii. Nadal się kształci i uszlachetnia swoje kapłaństwo, nie oszczędzając się, gorliwie pomagając innym. Szczególnie angażuje się w sodalicję uczniów i studia misjologiczne. Bierze udział w zjazdach misjologicznych, pisuje artykuły, nie zaniedbując jednak nigdy podstawowych obowiązków kapłańskich – Najświętszej Eucharystii, spowiedzi, udzielania sakramentów. Pośród licznych obowiązków i posług dla innych nie ma czasu dla siebie. Uznaniem dla jego krótkiej jeszcze, ale już zwracającej uwagę pracy jest ustanowienie ks. Masłowskiego delegatem arcybiskupim akademickich kół misyjnych na międzynarodowy kongres we Fryburgu szwajcarskim. Od 1931 r. ks. Masłowski pracuje jako prefekt w Seminarium Nauczycielskim im. Słowackiego w Poznaniu. Mieszka przy katedrze, w wikariacie położonym w głębi ulicy Lubrańskiego. Jest znany wśród parafian katedralnych, lubiany przez młodzież i dzieci, popularny za sprawą faktu, że zawsze chętnie spieszy z pomocą innym. Ginie 30 grudnia 1932 r. nieopodal swojego domu.

 

Oburzenie, kara i pamięć

 

W Poznaniu zawrzało. Ludność domagała się ujęcia sprawców. Policja przetrząsała przedwojenne meliny, mieszkania konspiracyjne nielegalnych działaczy komunistycznych, mroczne zaułki i noclegownie. Akcja ta była skuteczna. „Przewodnik Katolicki” z 15 stycznia 1933 r. mógł już podać nazwiska morderców: „24-letni Bronisław Bednarczyk, złodziej zawodowy, bez stałego miejsca zamieszkania, znany w świecie przestępczym pod pseudonimem «Częstochowa». Ostatnią karę ukończył w sierpniu 1932 roku [oraz] 27-letni Jan Grelka, również znany włamywacz bez stałego miejsca zamieszkania, 13 razy sądownie karany, opuścił więzienie zaledwie przed niespełna dwoma tygodniami. Przy Bednarczyku znaleziono nabity, gotowy do strzału rewolwer, którym zamordował śp. Księdza Masłowskiego”.

Recydywistów złapano w pierwszych dniach stycznia przy ulicy Śniadeckich w Poznaniu. Okazało się, że zabili ks. Masłowskiego, gdyż bali się jego krzyku, gdy go okradali. Ceną życia kapłana było 70 złotych. Bochen chleba kosztował wówczas około złotówki. Po ucieczce z Ostrowa Tumskiego Grelka i Bednarczyk udali się do składu starzyzny, gdzie za zrabowane księdzu pieniądze kupili sobie ubrania. W nocy pili wódkę w podejrzanych wyszynkach na przedmieściach, a rano pojechali pociągiem do Sulęcinka, gdzie przebywali do 2 stycznia. Wrócili do Poznania na dalszą „robotę”. Popełnili jednak błąd. W drodze do Poznania, koło wsi Murzynówko, napadli i obrabowali niejakiego Leona Liedkego. Kradnąc mu 49 złotych, odgrażali się butnie, że „takiego jednego klechę”, który nie chciał im wydać pieniędzy kilka dni wcześniej, „załatwili”. Okradziony Liedke zgłosił napad policji, rozpoznał ujętych później napastników, a ci przyznali się do wszystkich zbrodni. Zostali następnie skazani na karę śmierci przez doraźny sąd karny.

Egzekucji, choć nie była publiczna, przyglądało się z murów i domostw otaczających areszt przy ulicy Młyńskiej w Poznaniu mnóstwo gapiów, którzy od 31 grudnia 1932 r. domagali się od wymiaru sprawiedliwości najsurowszej kary dla zabójców.

Pogrzeb ks. Zygmunta Masłowskiego przebiegał w śniegu i mrozie. Prowadził go ówczesny biskup pomocniczy poznański Walenty Dymek. Alejki cmentarne nie mogły pomieścić natłoku żałobników, którzy chcieli towarzyszyć zamordowanemu kapłanowi w ostatniej drodze. Zaś na miejscu zbrodni, przy ulicy Lubrańskiego, w wyłomie kutego ogrodzenia stoi do dziś kamienny krzyż z tablicą, która upamiętnia tragicznie zmarłego księdza. Może podczas najbliższego Dnia Zadusznego warto wraz z cichą modlitwą przynieść i zapalić tam znicze, jako znak naszej pamięci o śp. ks. Zygmuncie Masłowskim.            

 

 

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki