Miał niespełna 30 lat, kiedy go zamordowano, okrutnie i świadomie, tylko dlatego, że był księdzem. A on umierając – przebaczył. Ks. Marian Skrzypczak jest ostatnią postacią, zamykającą nasz cykl o kapłanach archidiecezji gnieźnieńskiej – męczennikach II wojny światowej.
Urodził się w Janowcu, wiosną 1909 r. Po studiach w seminarium duchownym, w czerwcu 1935 r. przyjął święcenia kapłańskie i skierowany został do pracy w Rogowie. Tam młody ksiądz od razu postawiony został przed wielkimi zadaniami i musiał się wykazać dużą samodzielnością – jego proboszcz ciężko zachorował. Ks. Marian, nie mając żadnego wcześniejszego doświadczenia duszpasterskiego, prowadził i organizował pracę parafii oraz katechezę wśród dzieci i młodzieży. Jednocześnie regularnie jeździł do szpitala do chorego proboszcza, zdając mu relację ze swoich działań i słuchając jego poleceń.
Przed wojną
Kiedy proboszcz z Rogowa zmarł, ks. Marian przeniesiony został do parafii w Płonkowie. Tu, podobnie jak w Rogowie, tak bardzo zaangażował się w pracę, że na pierwszy urlop wyjechał dopiero w 1938 r., trzy lata po święceniach. Pracował z dziećmi i młodzieżą, organizował pomoc dla ubogich, lubiany był za pogodne usposobienie i szanowany za kazania, jakie głosił. Szybko jednak władze kościelne znalazły dla niego nowe, odpowiedzialne zadanie – w listopadzie 1938 r. mianowany został administratorem parafii w Glinnie Wielkim. Tu czekało go przede wszystkim dzieło wybudowania plebanii, z którym poradził sobie szybko z pomocą parafian i własnego ojca, który pomagał mu finansowo.
Śmierć
Gdy wybuchła wojna, ks. Marian najpierw uciekł wraz z tymi, którzy postanowili opuścić rodzinną wieś. Szybko jednak wrócił do Glinna – kościół zastał spalony, plebanię splądrowaną… Udał się więc na plebanię do pobliskiego Płonkowa. Tam proboszcza nie było – zdążył uciec przed hitlerowcami. Ci jednak odgrażali się, że jeśli go nie złapią – zabiją ks. Mariana. Na plebanii mieszkała tylko siostra poprzedniego proboszcza i jego gospodyni. Ks. Marian nie przestraszył się pogróżek, nie wyjechał do rodziców do Torunia i nie zostawił przestraszonych kobiet i parafii. Wieczorem 5 października 1939 r. na plebanię wdarła się gromada zbirów, oskarżająca ks. Skrzypczaka o to, że kazał mordować Niemców. Bili go kolbami, bagnetem zranili w nogę, a następnie kazali uciekać w stronę wsi. Kiedy dobiegał do drzwi zakrystii, strzelili do niego. Wołał wtedy: „ Jezu, zlituj się… Przebacz im…”
Martwego ks. Skrzypczaka hitlerowcy odciągnęli kilkaset metrów dalej i rzucili do przydrożnego rowu. W miejscu tym stoi dziś przydrożny krzyż.
Sława męczeństwa
Wieść o zamordowaniu ks. Mariana Skrzypczaka szybko rozeszła się po okolicy. Krzyż w miejscu porzucenia jego ciała postawiono zaraz po zakończeniu wojny, posadzono również drzewo i wzniesiono grobowiec. Nie zapomniano również , że śmierć ks. Mariana Skrzypczaka była śmiercią prawdziwie męczeńską. Był przecież uprzedzony o tym, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony ludzi, którzy go nienawidzą. Miał możliwość ukrycia się w mieście, w którym pozostałby anonimowy, ale z niej nie skorzystał. Kiedy napadnięto na plebanię, trwał na modlitwie i nie próbował uciekać, gotów przyjąć wszystko, co go spotka, jako wolę Bożą. I w końcu, umierając, modlił się za tych, którzy go zabijali tylko za to, że był księdzem.
Abp Józef Glemp, który w czasie II wojny światowej mieszkał w pobliżu Płonkowa i Glinna, wspominał: „ Po powrocie z ucieczki we wrześniu 1939 r., w październiku zaczęły napływać do wioski, w której mieszkaliśmy, wiadomości o prześladowaniach i rozstrzeleniach Polaków. Jeszcze w latach siedemdziesiątych sprawy męczeństwa, zabójstw, zesłań do obozów koncentracyjnych były czymś powszechnym. Ludzie pamiętali wielu zabitych z najbliższych rodzin, żyło wiele osób, które wróciły z obozów, a więc wspomnienia krwawej okupacji były czymś normalnym. Męczeństwo ks. Mariana Skrzypczaka jednak wybijało się przez cechę niewinności i okrucieństwa, zastosowanego przy zadaniu mu śmierci”.