Z Wiktorem Suworowem rozmawia Łukasz Kaźmierczak
Z góry przepraszam, ale muszę zacząć naszą rozmowę od pytania, które słyszał Pan już pewnie z tysiąc razy: jak się czuje człowiek, który cały czas mówi o sobie, że żyje między wyrokiem śmierci a egzekucją?
- Rzeczywiście, to pytanie zadawane jest mi nieustannie, a ja nieodmiennie odpowiadam na nie w ten sam sposób: wyrok śmierci to jedno, a jego spełnienie to drugie. Może zabrzmi to dziwnie, ale ta sytuacja ma nawet swoje plusy. Ot, choćby dlatego, że odpadają troski dnia dzisiejszego. Przykładowo, jeśli moja żona Tania chciałaby kupić sobie futro, a ja żyłbym bez ciążącego nade mną wyroku śmierci, zapewne martwiłbym się, skąd wziąć na to pieniądze i zżymał, że nie stać nas na tego typu luksus. A tak mówię po prostu: nie masz pieniędzy, no to weź kartę kredytową, kupuj, bo nie ma czego żałować. Wierzę bowiem głęboko, że każdy nowy dzień jest dla mnie podarkiem od losu. Codziennie rano mam urodziny i codziennie czek na mnie prezent: już dawno powinienem być TAM, a ja jeszcze jestem TU.
Przeżyliśmy z żoną wspólnie 37 lat, mamy dwójkę dzieci, dwójkę wnuków. Czy w tej sytuacji mam prawo narzekać na cokolwiek?
Pan nie. Ale jest jeszcze ta druga strona. Pytanie tylko, czy w Moskwie ktoś jeszcze myśli o wyrównaniu rachunków ze „zdrajcą” Suworowem?
- Tego nie wiem. Ale kiedy przychodzisz do GRU, mówią ci: nieważne czy jesteś dobrym, czy złym człowiekiem, nieważne, czy my ciebie lubimy czy nie, bo to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia - jeśli uciekniesz, musimy cię zabić. Takie są zasady przyjęte w Akwarium. Rubel za wejście, dwa za wyjście.
Już sam fakt, że uciekłeś i że jeszcze żyjesz, jest przykładem dla innych, iż ucieczka oraz bezkarne unikanie odpowiedzialności są możliwe. Dlatego my musimy cię znaleźć i zabić po to, by ten niebezpieczny precedens zlikwidować. Przekaz jest jasny: przed GRU nikt nie ucieknie, a skoro wyrok został ogłoszony, to musi zostać wykonany.
Wstępując do GRU, znał Pan te zasady. Opisał je Pan zresztą z detalami w swoim „Akwarium”, w scenie projekcji filmu, ukazującego spalenie żywcem w piecu hutniczym Olega Pieńkowskiego za jego współpracę z Amerykanami. Zaraz potem niemal bez wahania zdecydował się Pan jednak wstąpić do wywiadu wojskowego...
- Gwoli ścisłości, nie zdawałem sobie wówczas sprawy, kto jest tak okrutnie mordowany. Pułkownik – tylko tyle. Ktoś. Resztę można sobie dopowiedzieć.
Dlaczego więc wstąpiłem do GRU? Jak wielu młodych Rosjan chciałem po prostu służyć swojej Ojczyźnie i uważałem, że skoro GRU ma teoretycznie ten sam cel, to jest to doskonałe miejsce do jego realizacji. Co więcej, skoro tak poważna organizacja, która niszczy swoich zdrajców w równie bezwzględny sposób, chce mnie przyjąć do swoich szeregów, to mogę być z tego powodu tylko dumny. Tak wówczas myślałem. Z czasem przekonywałem się jednak coraz bardziej, jak mylne było moje przeświadczenie o szlachetnych intencjach GRU. W końcu zaś zrozumiałem, że ta organizacja nie służy mojej rodzinie i że jest strukturą przestępczą. Gdyby tak nie było, zapewne nigdy nie porzuciłbym służby w wywiadzie wojskowym i nie uciekł na Zachód.
Ludziom z zewnątrz trudno byłoby zresztą w pełni zrozumieć, jak silny był mechanizm solidarności korporacyjnej w GRU. Zobrazuję to na swoim przykładzie. W 1976 roku rosyjski pilot Wiktor Bielenko uciekł do Japonii, uprowadzając najnowszy samolot myśliwski Mig 25. Działo się to w czasie, kiedy wiedziałem już, że nienawidzę sowieckiej władzy i że ja także kiedyś ucieknę. A mimo to, jeśli powiedziano by mi wówczas: masz pistolet, zastrzel Bielenkę, to ja bym to zrobił. Nie potrafię tego do końca wyjaśnić, staram się jednak choć trochę oddać, jak działał tamten system...
Zatem absolwent tajnej Akademii GRU to zwykły śmiertelnik czy już prawie nadczłowiek?
- Taniu, powiedz, czy ja jestem nadczłowiekiem? /śmiech/. Nie, to oczywiście nieprawda. Moja żona mogłaby zresztą napisać opasłą książkę na temat moich wad i słabych stron, w której szczegółowo objaśniłaby, jaki jestem leniwy i nerwowy albo jak słabo prowadzę pojazdy mechaniczne. Nie, nie, zdecydowanie mogę o sobie powiedzieć, że jestem najzwyczajniejszym pod słońcem człowiekiem i nie ma we mnie niczego niezwykłego.
Powiedzmy, że Panu wierzę. Ale chyba sam Pan przyzna, że jak na „zwykłego” człowieka cechuje go nadzwyczajna dociekliwość. „Tragedią mojego życia jest to, że strasznie lubię zadawać pytania, których zadawać nie wolno” – to przecież Pańskie słowa…
- I ja się ich nie wypieram. Po raz pierwszy naraziłem się już w pierwszej klasie szkoły podstawowej, kiedy to po przemowie mojej nauczycielki, która powtarzała nam, że należy szanować i otaczać czcią uczestników Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, zadałem jej pytanie: a czy Hitler także był uczestnikiem Wielkiej Ojczyźnianej? Nauczycielka złapała mnie wtedy za ucho i zaprowadziła do dyrektora. A tam magiel: po co ty zadajesz takie głupie pytania? Chcesz mieć kłopoty? Chłopcze, nikt inny się o takie rzeczy nie pyta… Kilka dni później inna nauczycielka podeszła do mnie na korytarzu i ostrzegła, że źle skończę, jeśli będę zadawał takie pytania. Przyszłość pokazała, że ta mądra kobieta miała całkowitą rację.
No to jeszcze raz Pana zacytuję: „człowiek KGB u władzy potrafi jedynie grozić i szantażować”... To o dzisiejszej Rosji?
- Oczywiście, innej nie widzę. Cały sposób sprawowania władzy przez putinowców jest jedną wielką personifikacją tego zdania. Szkoda tylko, że tak mało mówi się o tym na Zachodzie. A przecież już bardzo dawno temu John Barron w swojej świetnej książce o KGB pisał, że jest to organizacja, która boi się tylko jednej rzeczy: naprowadzanego na nią reflektora, w świetle którego ukazuje się ponura prawda. Ludzie KGB to członkowie bandyckiej, przestępczej organizacji, oni mogą szantażować, oni mogą grozić, oni mogą zabijać, ale kiedy skieruje się na nich reflektor, wtedy zaczynają uciekać jak szczury.
Dlatego też podziwiam odwagę tych autorów, którzy tak jak Jurij Felsztyński, autor głośnej „Korporacji zabójców”, ujawniają mechanizmy działania Kremla. To wielki człowiek, on niczego się nie boi, a przecież mówi prawdę, która w dzisiejszej Rosji jest bardzo niebezpieczna. Tymczasem ja piszę głównie o tym, co było 60-70 lat temu wstecz. Czego więc mam się bać?
Ale i tak Pańskie historyczne książki wywołują furię na Kremlu. I chyba nawet wiem dlaczego – ktoś kiedyś powiedział, że ich największą zaletą jest to, iż pisał je nie historyk, a profesjonalny wywiadowca…
- Staram się jedynie dobrze wykorzystywać to, czego nauczono mnie w GRU: zwracaj uwagę na wszystkie, choćby najmniej znaczące, najbardziej błahe sytuacje i kojarz ze sobą fakty.
Zresztą nawet bez jakiejś szczególnie uważnej obserwacji, od razu rzucają się w oczy informacje stojące w jawnej sprzeczności z tym, co podaje oficjalna rosyjska propaganda historyczna. Na przykład na temat roli Związku Radzieckiego w rozpętaniu drugiej wojny światowej czy ataku Hitlera na ZSRR w czerwcu 1941 roku, który w rzeczywistości był uderzeniem prewencyjnym, wyprzedzającym zaledwie o kilka tygodni planowany na 6 lipca 1941 roku atak Stalina na III Rzeszę.
Obiecał Pan sobie kiedyś, że jeśli uda mu się uciec na Zachód, wtedy uczyni wszystko, żeby zadać sowietom możliwie najboleśniejsze ciosy. Patrząc dziś z perspektywy czasu ma Pan poczucie spełnienia obietnicy?
- Mam takie przeświadczenie. Bo czuję, że oni czują moje ciosy. Gdyby było inaczej, nie napisano by przeciwko mnie ponad czterdziestu książek, a przecież powstają cały czas nowe, przy czym niektóre z nich są jawnie dezinformujące, jak choćby te, które podpisane są Wiktor Surowow. To prawie tak jak Wiktor Suworow. Łatwo się pomylić...
Wiktor Suworow (właściwe Władimir Bogdanowicz Rezun) –rosyjski pisarz i historyk. Absolwent moskiewskiej Wojskowej Akademii Dyplomatycznej, rezydent radzieckiego wywiadu wojskowego GRU w Genewie. W 1978 roku uciekł do Wielkiej Brytanii, za co został zaocznie skazany na karę śmierci. Wyrok ten nie został uchylony do dziś.
Autor kilkunastu bestsellerowych książek, m.in.: „Akwarium”, „GRU”, „Specnaz”, „Lodołamacz” „Dzień M”, „Cień zwycięstwa” czy „Żołnierze wolności”.