Miłość zwycięża trudności
Grażyna Perlińska
Fot.
Od siedemnastu lat jestem matką. Sama wychowuję dziecko, ponieważ moje małżeństwo nie przetrwało próby czasu.
Codziennie wieczorem spoglądam z niepokojem na jasną głowę mojego syna i zastanawiam się, jaki będzie, gdy dorośnie? To pytanie z pewnością dręczy wielu rodziców. Nie byłoby więc nic szczególnego w tych medytacjach, gdyby nie fakt, że moje dziecko jest niepełnosprawne....
Od siedemnastu lat jestem matką. Sama wychowuję dziecko, ponieważ moje małżeństwo nie przetrwało próby czasu.
Codziennie wieczorem spoglądam z niepokojem na jasną głowę mojego syna i zastanawiam się, jaki będzie, gdy dorośnie? To pytanie z pewnością dręczy wielu rodziców. Nie byłoby więc nic szczególnego w tych medytacjach, gdyby nie fakt, że moje dziecko jest niepełnosprawne. Ma porażenie mózgowe dziecięce, padaczkę, wodogłowie, nie mówi i nie chodzi, ale za to bardzo dobrze słyszy i rozumie, co się wokół niego dzieje. Przemek urodził się jako siedmiomiesięczny wcześniak z powodu zatrucia ciążowego. Cierpiałam na najgorszą postać tej choroby. W czasie „piorunującego porodu” – takie było tempo – nie słyszałam głosu dziecka. Dopiero po kilku godzinach dotarło do mnie, że mam syna.
Zdawałam sobie sprawę, że w tak poważnym stanie moje maleństwo może nie przeżyć. W tych ciężkich chwilach modliłam się, żeby dziecko żyło. Koledzy lekarze ostrzegali mnie, że może być niepełnosprawne. Zapewniałam ich za każdym razem, iż dam sobie radę z wychowaniem. Tak oto po dwóch miesiącach walki (naszej wspólnej) znaleźliśmy się razem z maleństwem w domu.
Zamierzałam dotrzymać słowa: wychowam dziecko najlepiej jak potrafię. Czasem było mi przykro, gdy ludzie pytali, kiedy zamierzam wrócić do pracy w szpitalu, bo przecież się nie rozwijam, marnuję się przy dziecku, trzeba wziąć opiekunkę. A ja wiedziałam, że żadna opiekunka nie zajmie się dzieckiem tak jak matka, a zwłaszcza chorym dzieckiem, które niby barometr wyczuwa nastrój, zmianę pogody, dobrych i złych ludzi.
Podjęłam pracę w niepełnym wymiarze godzin w przemysłowej służbie zdrowia, gdyż z zasiłku wychowawczego i alimentów niełatwo było zapewnić mojemu synkowi byt. Niezbędna okazała się babcia emerytka. To ona właśnie otoczyła swoim ciepłem i miłością moje maleństwo. W pracy poznałam dobrych ludzi, prawdziwych przyjaciół, którzy pomogli przetrwać mi trudne chwile i wspierają nadal w walce o sprawność mojego dziecka.
Regularnie jeździliśmy z Przemkiem na turnusy do Ośrodka Intensywnej Rehabilitacji Dzieci. Właśnie podczas jednego z takich pobytów mój syn uśmiechnął się na widok światła, pierwszy raz spojrzał na zabawkę. Pani doktor zapytała kiedyś rodziców dzieci z porażeniem mózgowym, co będzie, jeśli nasze dzieci nie będą nigdy zdrowe i w pełni sprawne – czy przestaniemy je kochać? Wszyscy chórem odpowiedzieliśmy: Nigdy w życiu! Nasze dzieci wymagają jeszcze więcej czułości i miłości. One też nam wiele dają – uczą, jak mądrze żyć, ciesząc się nawet drobiazgami. Błahe wydają się problemy i zmartwienia „zwykłego śmiertelnika” w obliczu przewlekłej choroby dziecka. Może dlatego często udaje mi się pomóc pacjentom w ich życiowych troskach. Chciałabym też, aby zamiast ciekawskich spojrzeń w kierunku naszego wózka padł życzliwy uśmiech, może jakieś przyjazne słowa…Wciąż jeszcze nie umiemy akceptować inności. Może to się kiedyś zmieni?
Miłość, wiara i nadzieja pomagają mi przetrwać trudne chwile, a każdy mały sukces wynagradza wyrzeczenia. Nie mam wielkich aspiracji i z wielu spraw nauczyłam się rezygnować. Wróciłam do swojej zwykłej pracy w szpitalu. Uzyskałam dwie specjalizacje – z chorób wewnętrznych i chorób zakaźnych. Chciałabym jeszcze tylko „postawić moje dziecko na nogi”. Nie wiem, czy mi się to uda. Obecnie Przemek znajduje się w śpiączce mózgowej i jest podłączony do respiratora. Rodzina jest dla mnie najważniejsza. Razem czujemy się bezpiecznie, wiedząc, że możemy na siebie liczyć. Bo tak naprawdę człowiek jest tyle wart, ile sam potrafi ofiarować innym.