Nazywają się szarytkami, a chodzą w granatowych habitach. Zrezygnowały z założenia rodziny, a troszczą się o dom dla innych. Siostry Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo świętować będą 27 września wspomnienie swojego założyciela, św. Wincentego. Każdy, kto choć raz przyjechał do Gniezna pociągiem, przechodzić musiał obok ich domu, z oknami wyklejonymi kolorowymi obrazkami. Ale może nie każdy miał świadomość, że za tymi oknami dzieją się naprawdę wielkie dzieła miłosierdzia.
„Miłość Chrystusa przynagla nas” – to zawołanie Sióstr Miłosierdzia. Pewnie dlatego oprócz ślubów czystości, ubóstwa i posłuszeństwa składają one dodatkowy ślub – służenia ubogim przez całe życie. Gnieźnieński dom służy potrzebującym na trzy różne sposoby: stołówką, świetlicą dla młodzieży i przedszkolem.
Boże, jeśli czegoś nie zrobisz…
Ze stołówki korzystają bezdomni i ubogie rodziny. Codziennie wydawanych jest tu ok. stu obiadów. Na pytanie, skąd środki na taką działalność, siostra Jolanta Brandyk ze śmiechem odpowiada, że spadają z nieba: – Był taki dzień, że siostra Katarzyna, intendentka, zauważyła, że kości na nagotowanie zupy wystarczy już tylko na jeden raz. Westchnęła więc: Panie Boże, jeśli czegoś nie zrobisz, oni pojutrze nie dostaną już obiadu… I nikt nie zdążył nawet o nic prosić i szukać – po prostu następnego dnia przywieziono nam kolejną porcję kości…
Siostry mają podpisane umowy z poznańskimi firmami, które przekazują pieniądze na wyżywienie bezdomnych, współpracują też z Bankiem Żywności. – Bardzo pomagają nam przedświąteczne akcje zbiórki żywności w supermarketach – mówi s. Agata Skotnicka. – Makarony, kasza, słodycze dla dzieciaków są zapasem czasem nawet na kilka miesięcy.
Równie ważna jest współpraca z Paniami Miłosierdzia – stowarzyszeniem świeckim, również założonym przez św. Wincentego. Działając przy gnieźnieńskiej farze, wspomaga siostry nie tylko symbolicznie. To dzięki ich pomocy możliwe jest między innymi przygotowanie wigilii czy wielkanocnego śniadania dla bezdomnych.
Świetlica uczy widzieć dobro i nim się dzielić
Lepiej niż w domu
Świetlica otwarta jest codziennie od 12 do 18. Korzysta z niej ok. 40 dzieci i młodzieży, choć ta liczba jest płynna i zmienia się w ciągu roku. Przychodzą do niej ci, którzy chcą – z okolicznych szkół, poradni psychologicznych i terapeutycznych, z rodzin, które korzystają ze stołówki.
– Niektórych może dziwić, że dzieciaki wolą być tu niż w domu – mówi s. Agata. – A ja podejrzewam, że czasem im tu jest po prostu lepiej niż w domu. Zdarzało mi się bywać w ich domach – kiedy jakieś dziecko nie przychodzi dłuższy czas, wyruszamy na jego poszukiwania – i rozumiem, że mogą nie czuć się w nich najlepiej. Jestem ostrożna, kiedy mówię, że mają czuć się u nas jak w domu – bo wiem, że słowo „dom” one bardzo różnie rozumieją. Dlatego tłumaczę, że mają to miejsce szanować i czuć się w nim bezpiecznie.
Pokazać, jak może być
Do świetlicy przychodzą wolontariusze – od początku września uzbierało się ich już ośmioro. Pomagają w odrabianiu lekcji, rozmawiają, trochę się wygłupiają – po prostu są.
– Kiedyś wydawało mi się – mówi s. Agata – że nie będę miała tym dzieciom nic do dania, skoro wychowywałam się w kochającej rodzinie. Dopiero potem zrozumiałam, że nie mam być taka, jak oni, ale pokazać im, że może być inaczej. Pokazać, że życie nie polega na tym, żeby leżeć na kanapie, obijać się o ściany ulic czy chodzić po ciemnych zaułkach. Że chodzi o to, żeby się rozwijać, dostrzegać w sobie piękno i dobro, i umieć się tym dzielić. Być dla siebie nawzajem przykładem i pomocą.
Przedszkolaki mają galowe mundurki, w których można ich zobaczyć
m.in. podczas procesji Bożego Ciała i odpustu św. Wojciecha
Wracają
Skuteczność świetlicy przejawia się przede wszystkim w powrotach. Ci, którzy kiedyś byli podopiecznymi, stają z powrotem przed drzwiami na ul. Lecha i mówią: „chcę pomóc następnym”. Ich rodzinna sytuacja często wcale się nie zmienia, rodzinny dom nadal nie jest domem – ale oni dorastają i przychodzą do miejsca, gdzie domu doświadczyli i mogą go dawać innym.
– Teraz właśnie wróciła jedna z takich podopiecznych – mówi s. Agata. – Pamiętam ją jako problemową dziewczynę, która musiała być sadzana po kątach, bo rozpraszała całą grupę. Skończyła gimnazjum, teraz jest w szkole zawodowej. I nadal chce tu być. Rozumie te dzieci, bo sama kiedyś była na ich miejscu, i chce im dać z siebie to, co tylko może dać. Paradoksalnie ci, którzy pomagają innym, odkrywają też siebie – odkrywają, że mają w sobie bogactwo, którego inni bardzo potrzebują.
Nie tylko lekcje
W świetlicy można w spokoju i z pomocą wolontariuszy odrobić lekcje – ale nie jest to jedyne zadanie tej placówki. Organizowane są tu zajęcia plastyczne i muzyczne, można nauczyć się tańczyć i obsługiwać komputer. Regularnie w świetlicy pojawia się pani psycholog, która prowadzi terapię zajęciową, a w razie potrzeby spotyka się z wychowankami indywidualnie.
– Niesamowitą frajdą jest przygotowywanie w świetlicy jasełek czy misteriów wielkanocnych – mówi s. Agata. – Dla tych dzieci to może jedyna szansa, żeby stanąć na scenie. W szkole zwykle nie mają szans: ani roli się przecież tak szybko nie nauczą, ani nie zaprezentują się tak ładnie… A tu mogą się pokazać i aż trudno jest opowiedzieć, jak wielką radość im to sprawia.
Fiołki płaczą najgłośniej
W przedszkolu grupy oznaczone są kwiatami. Najmłodsze są „fiołki”, potem „margaretki”. Pięciolatki to „słoneczniki” i „bratki”, a sześciolatki „maki” i „róże”. – „Fiołki” płaczą najgłośniej – śmieje się s. Jolanta. – Tęsknią jeszcze za rodzicami. To trzeba sobie wyobrazić: siedzi taki maluch na środku sali, płacze i woła: „przytul mnie, szybko mnie przytul!”. Przytuliłam go i pytam, czy już lepiej, na co on, ocierając łzy, odpowiada, że lepiej – ale wolałby, żeby go mama przytuliła…
– Zdarza się – dodaje s. Agata – że dzwonią do mnie z przedszkola do świetlicy, i wtedy muszę udawać mamę takiego malucha. Powiedzieć, że niedługo po niego przyjadę, że ma tylko zjeść obiadek, a ja zaraz potem będę. Takie małe dziecko nie pozna człowieka po głosie, a się uspokaja. Zawsze jednak uprzedzamy rodziców, i mówimy, że tak musiałyśmy zareagować.
„Róże” z przedszkola Sióstr Miłosierdzia
Róże tańczą
– Najbardziej lubię pracować z „różami” – mówi s. Jolanta. – Dyscyplinę wprawdzie jest tam bardzo trudno utrzymać, ale za to dzieciaki są bystre, wszystkiego uczą się w lot. Zwłaszcza tańców, bo bardzo je bawi, że tańczy z nimi siostra! Trudność dzieciom sprawia krok dostawny, ale tańce indywidualne, dyskotekowe, to dla nich żaden problem. Trzy dziewczynki nauczyły się nawet walca! Kocham taniec, więc cieszę się, że tak im to ładnie wychodzi. W zgromadzeniu uczyłyśmy się tańców wielkopolskich, ludowych, towarzyskich – nasz instruktor marzył nawet, żeby nas wziąć na jakiś występ! Więcej się natańczyłam w zgromadzeniu niż przez wszystkie lata przed wstąpieniem…
Rodzice się uczą
Dzieci do przedszkola przychodzą różne, wszystkie jednak uczą swoich rodziców. – Opowiadała mi jedna mama – wspomina s. Jolanta – że kiedy siadali w domu do stołu, dziecko upomniało się o modlitwę przed jedzeniem. Teraz już modlą się razem…
To właśnie przez dzieci siostry docierają do rodziców. Zdarza się, że na pytanie o udział w niedzielnej Mszy zgłasza się tylko dwoje czy troje dzieci z całej grupy. To też świadczy o ubóstwie rodziny – niezależnym od jej statusu materialnego. Dlatego właśnie rodzice zapraszani są na przedszkolne Msze św., na pielgrzymkę na Jasną Górę, na rodzinne pikniki, na przedstawienia i bale.
– Niestety, coraz bardziej widać po dzieciach dramat rozbitych rodzin – mówi s. Jolanta. – Dzieci są rozdarte, trudniejsze w wychowaniu, starają się za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę. Mają też ogromną potrzebę przytulania, rzucają się nam na szyję. Jest nawet chłopiec, który próbował mówić na siostrę „mamo”. To smutne – ale też świadczy o tym, jak bardzo potrzebna jest im nasza obecność.