Logo Przewdonik Katolicki

Książę prawdziwie niezłomny

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

Z dr Karoliną Kaczmarek, hungarystką, autorką książki Prawda i kłamstwo. Prymas Węgier József Mindszenty, rozmawia Łukasz Kaźmierczak Skąd wzięło się kłamstwo w tytule Pani książki poświęconej kard. Mindszentyemu? Za kłamstwo uważam całą czarną legendę, jaka narosła wokół prymasa Węgier. Skala i wyrafinowanie tej komunistycznej...

Z dr Karoliną Kaczmarek, hungarystką, autorką książki „Prawda i kłamstwo. Prymas Węgier József Mindszenty”, rozmawia Łukasz Kaźmierczak

Skąd wzięło się „kłamstwo” w tytule Pani książki poświęconej kard. Mindszentyemu?
– Za kłamstwo uważam całą „czarną legendę”, jaka narosła wokół prymasa Węgier. Skala i wyrafinowanie tej komunistycznej propagandy były jednak tak wielkie, że jej dalekie echa utrzymują się do dziś, a kłamliwe argumenty są nadal bezwiednie powielane przez niektórych historyków i dziennikarzy. Dotyczy to także Polski. Kilka lat temu w jednej z naszych opiniotwórczych gazet przeczytałam, że kard. Mindszenty w przeciwieństwie do Prymasa Wyszyńskiego był nieodpowiedzialny, bo nie chciał iść na żaden kompromis, a wręcz dążył do otwartego konfliktu z komunistami. Tymczasem moje badania wskazują, że jest to nieprawda. Mindszenty był niezwykle mądrym, a nade wszystko bardzo rozsądnym człowiekiem i tyle, ile mógł osiągnąć metodami pokojowymi, tyle zdołał uczynić.

Ale węgierski prymas zasłynął przede wszystkim ze swojego bezkompromisowego sprzeciwu wobec komunizmu.
– To, że nie udało mu się osiągnąć takich dyplomatycznych sukcesów jak kard. Wyszyńskiemu, wynikało jedynie z innych warunków i odmiennej rzeczywistości politycznej, w jakich żył. W 10-milionowym narodzie węgierskim było 60 proc. katolików, ale tamtejszy Kościół nie był tak silny i nie miał za sobą takiego poparcia jak w Polsce.

Kard. Mindszenty wiedział, że pewnych granic kompromisu przekroczyć nie wolno, ponieważ nie ma to sensu, bo ile by komuniści nie złożyli obietnic, to i tak je w końcu złamią. Dlatego obejmując w listopadzie 1945 roku arcybiskupstwo Esztergom, mówił: „Chcę być sumieniem narodu; pukać do drzwi duszy, by budzić wasze serca, pośredniczyć w oddaniu memu ludowi sprawiedliwości, wbrew pojawiającym się błędom”.

To oczywiście musiało się skończyć aresztowaniem niewygodnego purpurata...
– Przed aresztowaniem Mindszenty zdążył jeszcze napisać, że nigdy nie zrezygnuje z funkcji arcybiskupa, a wszystko, cokolwiek by podpisał, czy do czego by się przyznał, będzie tylko rezultatem ludzkiej słabości i należy to uznać za nieważne.

Nikt do końca nie wie, co się wydarzyło potem, ale pewne jest, że kardynał wszedł do więzienia jako człowiek zdrowy, o nadzwyczajnej sile woli, a wyszedł fizycznie złamany, intelektualnie zdziecinniały i pozbawiony woli.

Częściową prawdę poznaliśmy wiele lat później, po publikacji pamiętników kard. Mindszentyego.
– Jest to bardzo drastyczna lektura i choć widać, że kardynał starał się podczas pisania powściągać emocje, to jednak pamiętniki ukazują jego wielką tragedię i ogromne cierpienie.

Wiemy, że komuniści próbowali złamać prymasa wszystkimi dostępnymi metodami: bito go gumową pałką po całym ciele, kopano w kręgosłup, podawano różnego rodzaju leki i środki chemiczne, nie pozwalano spać. Oprawcy spodziewali się, że kardynał złamie się góra po trzech dniach, on jednak wytrzymał dwa tygodnie nieustannego okrutnego śledztwa. Pozwoliła mu na to jego ogromna siła woli i odmawiany na palcach Różaniec.

Tortury trwały w sumie 39 dni. Po dwóch tygodniach katowania kardynał podpisał w końcu protokół przesłuchania, ale umieścił przy nazwisku dwie literki: CF – Coactus Feci (podpisane pod przymusem). W następnych tygodniach, ogłuszany coraz większymi ilościami narkotyków, stopniowo tracił kontakt z rzeczywistością. Miał wizje, przed oczami tańczyły mu kolorowe kręgi, prawda i kłamstwo zaczęły zlewać się w jedno. W dzień i w nocy powtarzano mu zarzuty, tak że sam w końcu zaczął wierzyć w swoją winę.

Kardynał na pewno nie był w pełni poczytalny kiedy stawał do procesu, ale tak naprawdę do niczego się nie przyznał, a w każdym razie na pewno nie do czegoś, co by go kompromitowało.

Mimo to skazano go na dożywotnie więzienie. Uwolniony po ośmiu latach w czasie wydarzeń węgierskiego Października 1956 roku, wolnością cieszył się jedynie przez kilka dni.
– Bo musiał ratować życie przed wkraczającymi do Budapesztu wojskami sowieckimi. Mindszentyemu udało się dosłownie w ostatniej chwili schronić w amerykańskiej ambasadzie. Nie mógł wtedy przewidzieć, że spędzi w niej prawie 15 lat. Pomimo względnego komfortu bytowego był to jednak dla niego straszny czas. Dowodem ówczesnych cierpień kardynała są pozostawione przezeń zapiski. Amerykanie ze względów politycznych odizolowali go zupełnie od świata. Nie mógł wysyłać korespondencji, nie mógł się prawie z nikim kontaktować.

W pewnym momencie komuniści zaoferowali mu wolność i sprawowanie dalej urzędu prymasowskiego, ale za cenę zaakceptowania ich władzy. Na to zaś Mindszenty nie mógł się zgodzić. Miał też propozycje, żeby w ogóle wyjechać z Węgier, tego jednak również nie chciał uczynić. To był z jego strony znak, że nie opuszcza swojego narodu i że trwa z nim przez cały czas. Wyjechał dopiero w 1971 roku, gdy dostał bezpośrednie polecenie z Rzymu, bo z własnej woli nie uczyniłby tego nigdy.

Wkrótce potem papież Paweł VI ogłosił wakat na arcybiskupstwie Esztergom, czym de facto odebrał kardynałowi urząd prymasa. To był wielki cios dla Mindszentyego.
– Ci Węgrzy, którzy zaangażowani byli w sprawę kardynała Mindszentyego, uważają, że prymas został bardzo skrzywdzony, wręcz zdradzony. Sam Mindszenty nazwał decyzję papieża najcięższym krzyżem spośród zadanych mu w życiu cierpień... Z drugiej strony trudno się dziwić Pawłowi VI, że po tylu latach chciał, by ktoś w końcu pokierował węgierskim Kościołem, pozbawionym przez tak długi czas faktycznego przywództwa. Papież w swoim sercu musiał to więc dobrze rozważyć i podjął taką decyzję, wierząc, że jest ona dobra dla Kościoła.

Tym samym jednak Mindszenty stał się ofiarą ówczesnej polityki odprężenia wobec komunizmu.
– I przyjął tę sytuację z pokorą. Był człowiekiem wielkiego pokroju, nie dyskutował z papieżem, nie buntował się, mimo że bardzo go to wszystko zabolało. Świadczy to jednak tylko o wielkości kardynała. To był taki dalszy ciąg przyjęcia na siebie cierpienia i poniżenia, kolejny etap jego męczeństwa.

Dziś Kościół chce nagrodzić niezłomną postawę kardynała Mindszentyego. Już wkrótce prawdopodobnie rozpocznie się jego proces beatyfikacyjny...
– Kardynał zasłużył sobie na to, jak mało kto. To był człowiek, który prowadził bardzo dobre, bardzo surowe życie. Przestrzeganie wyznawanych wartości przypłacił ogromnym cierpieniem, mimo wszystko pozostał im wierny do końca. Miał ogromną siłę ducha, nigdy nie pozwolił, żeby te cierpienia i przeżycia w jakiś sposób go przytłoczyły. Nie zaczął nienawidzić świata, a po tym, co przeżył, chyba mógłby. Przeciwnie, wszystko to, co robił, czynił z miłości do Boga i Kościoła.

József Mindszenty, właściwie József Pehm (ur. 29 marca 1892 r.), nazywany bywa często „węgierskim Wyszyńskim”. Od 1945 roku arcybiskup Esztergom i Prymas Węgier. W 1948 roku uwięziony przez komunistów, rok później został skazany na dożywotnie więzienie w pokazowym procesie pod zarzutem zdrady stanu i handlu dewizami. Zrehabilitowany w 1989 roku. W czasie węgierskiego Października 1956 roku spędził trzy dni na wolności, po upadku powstania schronił się w amerykańskiej ambasadzie w Budapeszcie. Opuścił ją dopiero w 1971 roku po interwencji papieża Pawła VI. Komunistyczne władze nie zezwoliły jednak na jego dalszy pobyt w kraju. Zmarł w Wiedniu 6 maja 1975 r. 29 października 2006 roku Prymas Węgier rozpoczął starania o beatyfikację kard. Mindszentyego.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki