Japonia to z pozoru kraj bardzo uporządkowany. Nikt głośno nie protestuje przeciw służbowym uniformom i mundurkom szkolnym. Mało tego, wielu wyspiarzy uważa to za ekonomiczne i wygodne rozwiązanie: nie trzeba myśleć, w co ubrać się do pracy. Jednocześnie chyba nigdzie na świecie moda nie jest tak zróżnicowana. Oryginalnie i kolorowo ubrani ludzie nie są wytykani palcami, przeciwnie – ich obecność nie robi na nikim większego wrażenia. Wszak większość japońskich subkultur została „odgórnie zaprogramowana” – wylansowały je media.
Japończyków od wieków uczono, by nie okazywali publicznie swych uczuć, może dlatego właśnie uwielbiają się przebierać i grać niczym aktorzy na scenie: przeobrażając się w inne postaci, przyoblekając maski rodem z teatru Noh czy kostiumy kabuki. Ta mała słabostka pomogła im zachować wielowiekowy zwyczaj festynów, kiedy to występują w tradycyjnych strojach, i przejawia się we współczesnych ślubnych ceremoniach na modłę europejską, kiedy to w czasie trwającego zaledwie dwie godziny przyjęcia panna młoda przywdziewa kolejno trzy balowe suknie.
Teatr uliczny
Japońskie grupy muzyczne, dla których wygląd i image są często ważniejsze aniżeli muzyka, należą do nurtu visual key. Idole ubrani w bardzo wymyślne kostiumy, w pełnym makijażu, często po operacjach plastycznych, mają przede wszystkim pięknie wyglądać. Fani, zwykle do lat 25, mogą wtedy oddać się kolejnej popularnej na wyspach rozrywce: cosplay (costume play), przypominającej zlot sobowtórów odgrywających różne scenki rodzajowe.
Undergroundowe gotyckie lolity, dorosłe dzieci XXI wieku, wzorowały się początkowo właśnie na zespołach visual rock. Pragnące przenieść się do świata baśni i uciec od codzienności Alicje z Krainy Czarów, ubrane w długie suknie, wstążki, falbany, koronki, czepki i pantofelki na topornych wysokich obcasach, są częstym widokiem w modnych zakątkach dużych miast, jak tokijskie Harajuku, Yoyogi czy Omote-sando. Mają swe stowarzyszenia i rzadko pojawiają się samotnie – zwykle wychodzą z domu w normalnym ubraniu i dopiero po spotkaniu z koleżankami przebierają się grupowo w drodze do miasta (bo tak jakoś raźniej). Dlatego bardzo ważnymi akcesoriami lolit są „retro-walizeczki”. Jest kilkanaście odmian tego nurtu: lolity-elegantki, słodkie księżniczki, arystokratki, francuskie pokojówki, mroczne punkowe panny czy neogotyckie diwy. Wszystkie chcą na powrót stać się małymi, hołubionymi przez innych dziewczynkami.
Moda z ideologią
Bycie lolitą wymagało niegdyś sporego talentu krawieckiego, teraz zaś wystarczy mieć pieniądze. Trend lansowany jest przez niemal wszystkie gazety młodzieżowe, a kompletne ubranie można kupić w modnych butikach. Fora internetowe roją się od porad, jak się przeobrazić i jak pozostać lolitą nawet w szkolnym mundurku („powinnaś nosić pantalony, używać słodkich akcesoriów hallo kitty, kupić sobie różowo-czarne pudełko na lunch i przede wszystkim do wszystkich odnosić się bardzo grzecznie”).
Męską odmianę lolity stanowi kodona (zbitka słów kodomo – dziecko i otona – dorosły), czyli mały, niechcący dorosnąć chłopiec, oujisama – książę lub dandys w kostiumie z przełomu wieków. Panowie paradują w kamizelach, frakach, cylindrach, monoklach, muchach i podkolanówkach na podwiązkach. Wydarzeniem dla zwolenników tego trendu jest zazwyczaj eleganckie party herbaciane w europejskim stylu – cosplay, gdzie wszyscy mają okazję pokazać swe kostiumy. Kult piękna i wiecznej młodości ogarniający świat motywuje lolity i dodaje im skrzydeł. Chcą wyglądać wyjątkowo, niczym czarowne i niedostępne lalki, po prostu być kawaii. To słowo, bardzo często nadużywane przez Japończyków, można tłumaczyć jako „słodkie”, „ładne”, „milusie”. Ostatnio lolitom na siłę dorabia się ideologię: bywają nazywane męczennicami niewinności i dzieciństwa, wyrazem protestu dziewcząt przeciw drastycznemu przejściu od czasów szczenięcych, kiedy jest się adorowanym przez rodzinę i otoczenie i wszystko wolno, do dorosłości i macierzyństwa, gdy kobieta Nipponu spychana jest na margines, gdy wymaga się od niej bezwarunkowego poświęcenia dla rodziny i posłuszeństwa mężowi.
Łajzy otaku w natarciu
Mianem otaku (swobodnie tłumacząc: ogarnięty obsesją) niegdyś określano osobę nieprzystosowaną społecznie, mało ciekawą, typ klasowego fajtłapy, pozbawionego przyjaciół samotnika czy marzyciela z problemami. Od otaku był tylko krok do neets na utrzymaniu rodziców czy niewyściubiającego nosa z domu hikikomori. Otaku, po przykrych doświadczeniach w szkole, szukał najprostszych i wymagających jak najmniej wysiłku rozrywek, takich jak ucieczka w świat manga i surfowanie po Internecie. Jego przeciwieństwem był tzw. ikeman – mężczyzna interesujący, przystojny i oblegany przez kobiety. Dziś ruch otaku, pasjonatów żyjących w świecie anime, manga i gier komputerowych, przybrał na sile. Otaku, którzy uprawiają cosplay, pragną upodobnić się do nieistniejących w rzeczywistości bohaterów kreskówek, kochają się na zabój w bohaterkach gier wideo i oklejają ich podobiznami ściany swych pokojów, gdyż prawdziwy partner wymaga więcej zachodu i nie traktuje ich poważnie. Zaułki komputerowej dzielnicy Tokio – Akihabara czy Yodobashi to miejsce ich spotkań. Ekscentryczni otaku płci obojga kupują za horrendalne kwoty lalki robione na specjalne zamówienie, które stać się mają potem namiastką ich przyjaciół, dzieci, sympatii. Zakup wiąże się z szeregiem rytuałów, jak... adopcja lalki czy nadanie imienia.
Boom otaku i ich akceptacja społeczna rozpoczęły się w latach 90. po ukazaniu się powieści Nakano Hitori, opowiadającej o losach jednego z nich, pt. „Densha otoko” („Mężczyzna z pociągu”). Na jej podstawie powstał też później serial. Głównego bohatera przedstawiono tam jako postmodernistę i dekadenta, który jednak ma marzenia i desperacko szuka miejsca w życiu. Otaku stali się tak potężną grupą klientów, iż specjalnie dla nich powstały w Akihabara kawiarnie i salony relaksu, gdzie obsługiwani są przez młode dziewczyny przebrane za pokojówki lub bohaterki komiksów, które zwracają się do nich per mastaa, co daje namiastkę władzy.
Yankii, yamamba i bosozoku
Yankii to subkultura zapoczątkowana jeszcze w latach 70. przez zbuntowanych uczniów, zwłaszcza z małych miejscowości. Gimnazjaliści w geście protestu zamieniają mundurki, noszą opuszczone spodnie, farbują włosy, preferują ubrania podobne do członków jakuza: z błyszczącymi ozdobami, elementami narodowymi, elementami tatuażu. Wzorem postępowania dla yankii jest kodeks honorowy jakuzy (oyabun-kobun). Zamiast uniwersytetu wybierają często świadomie bycie klasą robotniczą. Z nich wywodzą się bosozoku – gangi młodych uczestniczących w wyścigach ulicznych (często z policją) w bardzo głośnych tuningowanych i własnoręcznie przerabianych samochodach i motocyklach. Bogaci bosozoku stworzyli w latach 80. terroryzujący Tokio gang samochodowy Chiima. Niezależnie od pochodzenia klasowego uderza fakt, iż niejednokrotnie yankii mówią o sobie samych furyou – usterka, odpad, termin oznaczający nieprzystosowanie.
Niegrzeczne, czasem brutalne górskie wiedźmy (yamamba) lub czarne twarze (ganguro), opalone na ciemny brąz dziewczyny pragnące mieć skórę ciemniejszą niż Murzyni, to ewenement godzący w dwa podstawowe pragnienia tradycyjnej Japonki – nieskazitelną biel skóry i wygląd dziecka. To specjalnie dla nich powstały tutaj solaria. Ganguro rozjaśniają włosy na kontrastujący z opalenizną blond, całości dopełnia ostry jasny makijaż i jasne szkła kontaktowe. Ich idolem jest grupa TLC.
Ubrane wyzywająco, w mini, błyszczące topy z lat 60. i buty na niebotycznie wysokich obcasach yamamba wyglądają na więcej lat, niż mają w rzeczywistości. Kariera yamamba trwa zwykle do 20. roku życia – starsze, nawet wśród swoich, uważane są za żałosne i niesmaczne. Lecz namiastki stylu pozostają – Japonia pełna jest 30-, 40-letnich kobiet-dzieci (burikko), noszących akcesoria kitty, maskotki, mundurki i mówiących wysokim głosikiem. Z wiekiem zbuntowani mieszkańcy Nipponu stają się przykładnymi rodzicami, ale z przyjaciółmi z okresu buntu łączą ich nierozerwalne więzi.
Ucieczka od konwenansów
Każdy z nas był chyba kiedyś zafascynowany jakimś stylem życia, myślenia, ubioru. Poszukiwanie wzorów i idoli to naturalny odruch. Japonia nie odbiega pod tym względem od reszty świata. Wyspiarze kopiowali style grup muzycznych – wybory sobowtóra Elvisa Presleya odbywały się tu w tym samym czasie, co w Stanach Zjednoczonych. Na ulicach widać freestylowych tancerzy takenoko-zoku. Przed dworcami autobusowymi i w parkach bez skrępowania swych sił próbują młodzi muzycy. Wiele osób z dobrze sytuowanych rodzin przeobraża się w lolity lub yamamba bez dorabiania ruchowi jakiejkolwiek ideologii – po prostu pociąga je wizualny aspekt całej sprawy.
Ci młodzi ludzie nie byliby w stanie ubrać się modnie bez „pomocy” mediów udzielających im szczegółowych wskazówek (na surfera, na hippisa, na hiphopowca i wszystkie powyższe). Dla jednych to tylko zabawa, naśladownictwo, weekendowe hobby pilnych uczennic, dla innych zaś wyraz ich kompletnej społecznej alienacji, sposób odrzuconych przez społeczeństwo furyou, by wyjść na ulice i okazać się znowu godnym uwagi. Przedstawicieli rzucających się w oczy nurtów często uważa się za próżnych głuptasów. Niezasłużenie – rozmowy i internetowe blogi wskazują wyraźnie, iż wielu z nich to wrażliwe i miłe osoby. Niestety, wszystkie rodzące się w Japonii trendy dostają się błyskawicznie w szpony marketingu. Odziera je to z otoczki wyjątkowości i fantazji, sprawiając, że stają się pozbawioną autentyczności komercyjną papką dla masowego odbiorcy. Na duchu podnosi jednak fakt, iż na ulicach toleruje się osoby reprezentujące różne style ubioru, bez wrogości, krytyki, wyśmiewania i wytykania ich palcami.