Z Agatą Ławniczak, dziennikarką Telewizji Polskiej, rozmawia Adam Suwart
Telewizja Polska włącza się w uroczystości 50. rocznicy Poznańskiego Czerwca’56. Jest Pani dziennikarką telewizyjną szczególnie zaangażowaną w sprawy ważnych wydarzeń sprzed pół wieku. W tym roku znów będzie Pani przybliżać telewidzom prawdę o poznańskim „Czarnym Czwartku”, ale przecież nie jest to Pani pierwszy kontakt z Czerwcem.
– Swoją pracę dziennikarską rozpoczynałam od reportaży radiowych o Czerwcu ’56. Dla kogoś, kto tak jak ja wzrastał w pobliżu Zakładów Hipolita Cegielskiego; kogoś, komu życie na bardzo różnych płaszczyznach musiało przecinać się z codziennością tej fabryki, fascynacja jej historią była czymś naturalnym. Rok 1956, o którym wiedziałam w sposób niepełny, zaczął być dla mnie na nowo intrygujący w momencie, kiedy „Cegielszczacy” nie włączyli się w strajki solidarnościowe, a właściwie dołączyli do nich ostatniego dnia. Zastanawiało mnie, czy zaważył na tym fakt, że lekcja roku 1956 była tak bolesna, a może po 25 latach trwała ona nadal. A może – myślałam – oni wiedzą coś, czego my w tej fali strajków i euforii „przeczuwającej” wolność nie wiemy?
Odpowiedzi na te pytania u progu swojej kariery dziennikarskiej, w latach 1980 -81, szukała Pani nie tylko wśród robotników Zakładów Cegielskiego, ale także – a może nade wszystko – pośród uczestników Poznańskiego Czerwca ’56. Ludzie ci mieli często po raz pierwszy wypowiedzieć się publicznie o – jak się okazywało – najważniejszym wydarzeniu w ich życiu.
– Miałam wtedy świadomość, że nie jest to temat, który może zrealizować jedna osoba. Trzeba pamiętać, że osławiona „żałobna kurtyna milczenia” została bardzo skutecznie i szczelnie zapuszczona nad Poznańskim Czerwcem na całe dziesięciolecia. Zaproponowałam więc redaktor Barbarze Miczko udział w realizacji tych reportaży, które dla niej też były fascynujące, i zaczęło się. Do wielu ludzi docierałyśmy przez przypadek, po omacku. Nawiązywałyśmy kontakt z autentycznymi świadkami Czerwca, często na drodze niezwykłych zbiegów okoliczności. Pamiętam, jak wspierający nas dzielnie Roman Ciszak zaprowadził nas do Marka Lenartowskiego, gdyż ten mógł wiedzieć, gdzie mieszka legendarny Stanisław Matyja, i faktycznie wiedział. Jak się już chwyciło ten „łańcuszek”, to potem było już znacznie łatwiej...
Chyba jednak nie było tak łatwo zapukać do drzwi ludzi, którzy po 1956 roku byli na cenzurowanym przez całe dziesięciolecia, i wydobyć z nich wspomnienia, za które jeszcze wtedy mogli zostać ukarani... Obie Panie Redaktor były przecież wtedy reprezentantkami instytucji publicznej – Polskiego Radia.
– Na czym polega siła młodości? Na braku wyobraźni i zahamowań w pewnych kwestiach. Wraz z Barbarą Miczko byłyśmy wewnętrznie całkowicie zbuntowane przeciwko cenzurze, przeciwko wszystkiemu, co tłumiło wolność słowa, a tu nagle uświadomiłyśmy sobie, że mamy niepowtarzalną okazję, by to słowo odzyskać, przywrócić ludziom. Owo żarliwe przekonanie wydawało nam się wystarczającą rękojmią i tarczą, by rozmawiać. Nie myślałyśmy o sobie jako przedstawicielkach reżimowych środków przekazu! I – jak się okazało – nasi rozmówcy też nie, bo nikt nie odmówił nam nagrania poza jedną z matek, która straciła 19-letniego syna i wciąż bała się o tym opowiadać, gdyż 25 lat temu porządnie ją nastraszono.
Myślę też, że czas, w jakim trafiałyśmy do naszych rozmówców – Stanisława Matyi, Anny Strzałkowskiej, Jana Suwarta – był tak żywiołowy, dawał taką nadzieję, że pozwalał na otwarcie się i mówienie o rzeczach dotąd zakazanych. Czym był Czerwiec ’56 roku i czym było cierpienie ludzi w tamtym czasie, dowiadywałyśmy się właśnie od naszych bohaterów.
Dotarły Panie nie tylko do tych, którzy cierpieli, ale także do tych, którzy byli powołani do obrony tych cierpiących – adwokatów Poznańskiego Czerwca.
– To właśnie wizyta u pańskiego ojca, Jana Suwarta, uświadomiła nam, że nie można skończyć na samym opisie wydarzeń czerwcowych, ale trzeba iść dalej – pokazać procesy. Trafiłyśmy do dwóch adwokatów – Tasiemskiego i Michała Grzegorzewicza. O tym pierwszym było wiadomo, że miał przeszłość prokuratora wojskowego i stał za nim mały cmentarzyk. Rozmawiając z tym człowiekiem, nie wiedziałam dlaczego bronił w 1956 roku. Czy była to aż taka metamorfoza i forma ekspiacji za własną przeszłość, czy tylko obrona z urzędu. Natomiast zupełnie inne spotkanie było z mecenasem Grzegorzewiczem. Był to człowiek szlachetnie skrojony. Czuło się to na każdym kroku – jego sposób bycia, wypowiedzi i to, że w żadnym momencie podczas nagrania nie wspomniał nawet o represjach, jakie go spotkały za niezłomną postawę w procesach uczestników Czerwca. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że nie zrobiłam reporterskiego portretu mecenasa Michała Grzegorzewicza. Pamiętam go jako naprawdę piękną postać. Wiem, że jego marzeniem było, aby w Poznaniu, na Kochanowskiego, naprzeciwko gmachu UB, powstał pomnik małego chłopca trzymającego narodowy sztandar, pomnik Romka Strzałkowskiego.
Mecenas Grzegorzewicz był przecież z rodziną Strzałkowskich jeszcze długo po Czerwcu związany.
– Pomagał państwu Strzałkowskim długo po procesach. M.in. w sprawach prawnych, kiedy to rodzice Romka wystąpili z oskarżeniem o fałszywe zeznania przeciwko Teresie Sz., świadkowi w „procesie dziewięciu”. Państwo Strzałkowscy zżyli się bardzo z mecenasem, bo wszyscy wtedy stawali porażeni w obliczu tragedii, jaka spotkała tych ludzi...
Choć trzeba z ubolewaniem przyznać, że zarówno ta, jak i inne tragedie Czerwca są nadal dziś, po 50 latach, w pewnych środowiskach deprecjonowane. Możemy usłyszeć o niesfornym dziecku, które bezmyślnie, albo wręcz dla zabawy, biegało 28 czerwca 1956 roku po ulicach Poznania.
– Gdy słyszę takie kwestie, to wpadam w irytację. Trzeba być już nie tylko kimś wyzutym z wrażliwości, by móc głosić takie poglądy, ale także kimś, kto warsztat historyka traktuje instrumentalnie, jako pole doświadczalne dla własnego relatywizmu moralnego. Głoszenie tezy o rzekomo przypadkowej śmierci niesfornego dziecka, jakim niby miał być Romek Strzałkowski, jest powtarzaniem najgorszych tez ubeckiej propagandy sprzed 50 lat.
Rodzice Romka Strzałkowskiego byli za swoje niezłomne dążenie do ujawnienia prawdy represjonowani.
– Dość powiedzieć, że już po śmierci Romka ówczesne władze starały się zrobić wszystko, aby nie dopuścić do świadomości społecznej informacji o tragicznej śmierci dziecka podczas krwawych wydarzeń w okolicach ulicy Kochanowskiego. Dziwnym „zbiegiem okoliczności” w nekrologu informującym o śmierci Romka i jego pogrzebie wiek chłopca „zmienił się” z „13” lat na „31”. Także godzina pogrzebu została błędnie podana, w konsekwencji czego społeczność Poznania nie mogła uczestniczyć w ostatniej drodze Romka; w kondukcie żałobnym dominowali za to ubeccy tajniacy. Czy to nie oni w następnych tygodniach nazwali rodziców Romka „agentami imperializmu”, czy to nie oni nachodzili sąsiadów państwa Strzałkowskich, by wypytywać o tę zasłużoną jeszcze w dniach powstania warszawskiego rodzinę, czy to wreszcie nie funkcjonariusze UB próbowali wciągnąć Annę Strzałkowską do przejeżdżającego ulicą samochodu, a do jej męża strzelali, gdy modlił się nad mogiłą swego tragicznie zmarłego synka? Niech jeszcze raz w obliczu tych twardych pytań staną dziś po 50 latach ci, którzy urodzeni znacznie później, stawiają obecnie podłe tezy o przypadkowości tej ofiary. Niech staną ci, którzy mają czelność mówić o tłumie przypadkowych gapiów przed UB i spojrzą w oczy Janusza Raua, któremu zabito 16-letniego brata, czy Mariana Joachimiaka skazanego w procesie dziesięciu.
Wracając jednak do pozytywnych aspektów Czerwca. Czy one rzeczywiście wystarczająco mocno przebijają się do opinii publicznej? Przecież po 50 latach nadal dociera Pani do ludzi, którzy dopiero teraz mają okazję albo odwagę mówić o poznańskim „Czarnym Czwartku” po raz pierwszy.
– Jestem pod ogromnym wrażeniem, bowiem po pierwsze dotarłam do ludzi, którzy byli uczestnikami konkursu „Widziałem Powstanie”, zorganizowanego przez „Przewodnik Katolicki”. Tak zwani zwyczajni ludzie, czytelnicy, którzy nigdy dotąd nie byli na pierwszych stronach gazet, po raz pierwszy opowiadali swoją historię. Wielu z nich pozostaje wciąż w poczuciu niepokoju: czy naprawdę mogą wszystko powiedzieć? Czy naprawdę mogą podać nazwisko kolegi, który im w tamtym dniu towarzyszył? Czy przypadkiem komuś nie zaszkodzą? To mi uświadomiło, jak wielka musiała być ta społeczna psychoza lęku, w który poznaniaków wpędziły władze komunistyczne. Drugie zaskoczenie – docieram do ludzi oskarżonych. Oni przeszli drogę krzyżową. Minęło pięćdziesiąt lat i nagle widzę człowieka, który po raz pierwszy udaje się z ekipą telewizyjną na lotnisko Ławica, gdzie był przewieziony po aresztowaniu, po raz pierwszy odwiedza kazamaty dawnego Urzędu Bezpieczeństwa przy Kochanowskiego, gdzie go okrutnie przesłuchiwano, wreszcie staje przed salą sądową, w której jesienią 1956 roku miał swój proces... Jak w takich chwilach nie dać ponieść się emocjom. Czy dziennikarz, który nagrywa wspomnienia takiego człowieka, nie naraża go na zbyt duże przeżycia? Jak zachować się w takiej chwili? To dla dziennikarza jedno z najwyższych wyzwań. Ale z drugiej strony, to przecież nasza dziennikarska powinność, aby utrwalić w pełnym świetle prawdę o Poznańskim Czerwcu, dziś po 50 latach od tego powstania. To nasz obowiązek dociekać, kto był winien i dlaczego nigdy nikt nie odpowiedział za śmierć i tragedię życia tak wielu, którzy mieli odwagę upomnieć się o Boga, prawo, wolność i chleb.