Moje spotkania z Ojcem Świętym
Katarzyna Kasjanowicz
Fot.
Oczywiście nie mogę tego pamiętać, bo w 1979 r. miałam zaledwie dwa lata. Mama wzięła mnie z sobą, małą dziewczynkę w spacerowym wózku, abym zobaczyła Papieża Polaka. Mogło to trochę dziwić, ponieważ mama nie była katoliczką i nie jest nią do tej pory.
Za to pamiętam nastrój rozmów w moim domu, pełen lęku i niedowierzania oraz roztargnienie babci, kiedy o coś pytałam...
Oczywiście nie mogę tego pamiętać, bo w 1979 r. miałam zaledwie dwa lata. Mama wzięła mnie z sobą, małą dziewczynkę w spacerowym wózku, abym zobaczyła Papieża Polaka. Mogło to trochę dziwić, ponieważ mama nie była katoliczką i nie jest nią do tej pory.
Za to pamiętam nastrój rozmów w moim domu, pełen lęku i niedowierzania oraz roztargnienie babci, kiedy o coś pytałam tego dnia, gdy dowiedziałyśmy się o zamachu na życie Ojca Świętego. Wiedziałam tylko, że stało się coś ogromnie złego temu wyjątkowemu człowiekowi, z którego wszystkie trzy byłyśmy tak bardzo dumne.
Znaczki na agrafce
Jego druga wizyta w Ojczyźnie, w 1983 roku, przypominała wielkie święto. Warszawskim Nowym Światem, przy którym mieszkałam, ciągnęły tłumy, chyba nie tylko wiernych. Wszyscy czekali na słowa otuchy, pełni radości, mogąc zamanifestować choćby samą tylko obecnością swój sprzeciw dla wciąż trudnej sytuacji w kraju. Uczestnictwo w spotkaniu z Janem Pawłem II babcia potraktowała niemal jak patriotyczny obowiązek.
Dobrze pamiętam ścisk i nerwowe wyczekiwanie przed kościołem św. Krzyża. Jak każdy, pragnęłam na własne oczy zobaczyć Papieża Polaka. Na prośbę babci stojący obok nas mężczyzna wziął mnie na barana, i tak z wysokości ramion obcego człowieka po raz pierwszy ujrzałam Ojca Świętego. Nie mam pojęcia, kim był ów życzliwy mężczyzna i czy jeszcze pamięta małą dziewczynkę z biało-żółtą chorągiewką. Wiem, że z przejęciem opowiedziałam o tym mamie. Babcia natomiast zdała drobiazgową relację z wystąpienia Jana Pawła II. Obie dyskutowały z wielkimi emocjami o tym, czego zupełnie nie rozumiałam, ale w jakiś podświadomy, dziecięcy sposób zdawałam sobie sprawę z powagi sytuacji. W moim domu przez wiele lat Papieża Polaka przywoływano wyłącznie w kontekście politycznym. Babcia, chociaż wychowana w wierze katolickiej, nie była praktykująca, ale pamiętam, że po tamtym spotkaniu i wspólnej modlitwie udało mi się namówić ją w okresie najbliższych świąt Wielkanocy na wyjście do kościoła.
Kupiła też w małym sklepiku na Chmielnej (wtedy jeszcze Rutkowskiego) dwa znaczki na agrafce ze zdjęciem Ojca Świętego. Przyniosła je do domu niczym trofeum, ale takie były wtedy czasy – każda wyprawa po najdrobniejszy choćby zakup zakończona sukcesem mogła stanowić powód do dumy, a szczęśliwego kupującego wynosiła do rangi zdobywcy. Jeden znaczek dostała mama, drugi ja, lecz jak to bywa z dziećmi, wkrótce zagarnęłam oba. I mam je do tej pory.
Orzełek w koronie
Czerwiec 1987 roku był ogromnie upalny. Mimo żaru przyprawiającego o omdlenie stałam wraz z mamą w niewiarygodnym tłumie, a z oddali triumfował swym ponurym majestatem Pałac Kultury i Nauki. Mrużąc oczy, wpatrywałam się w jego najeżony kształt i słuchałam słów Jana Pawła II. Pamiętam radość, że jesteśmy tam razem.
Jak zwykle żegnałam Ojca Świętego na Nowym Świecie. Nigdy nie zapomnę biało-czerwonej chorągiewki, którą z wielką starannością wykonałam własnoręcznie. Na środku narysowałam wielkiego orła w koronie, co zważywszy na czasy i sytuację było tyleż oryginalne, co odważne. Orzełek był moim pomysłem, nikt mi tego nie podpowiedział. Zainspirował mnie ten zaśniedziały z czapki żołnierskiej, którego przechowywałam w pudełeczku z pamiątkami. Babcia pochwaliła mnie za fantazję, mama nazwała mój trud daremnym, twierdząc, że Papież z pewnością niczego nie zauważy. Ale zauważył! Jestem niemal pewna. Ojciec Święty, przejeżdżając, zatrzymał na mnie nieco dłużej swoje skupione, silne spojrzenie. Kiedy mnie mijał, odwrócił lekko głowę, jakby chciał się upewnić, czy taki symbol istotnie pojawił się na chorągiewce małej dziewczynki, czy w tamtym czasie to w ogóle było możliwe? W domu nikt w tę opowieść nie uwierzył. Nie mogłam zrozumieć dlaczego? Mama tłumaczyła mi ze spokojem, że Papież po prostu ma takie przenikliwe spojrzenie, dotykające osobiście każdego, ponieważ nie jest zwykłym człowiekiem.
Czegoś mi brak
W roku 1991 zaczęłam wchodzić w niełatwy wiek dojrzewania i w tamtym okresie zabrakło w moim życiu miejsca na religijną naukę. Byłam typowym przykładem zbuntowanej nastolatki, zafascynowanej wyniesioną z domu myślą Wschodu oraz fenomenem innych cywilizacji. Mimo tego postać Jana Pawła, choć wyrwana z właściwego kontekstu, często pojawiała się podczas domowych dyskusji – był w nich żywy, budził emocje, zgadzałyśmy się z nim albo spierałyśmy. Kiedy jednak pewnego sierpniowego wieczoru obejrzałam w telewizji relację ze spotkania Ojca Świętego z młodzieżą, zastanowiłam się, czy przypadkiem nie brakuje czegoś istotnego w moim życiu. Pomyślałam, że właściwie ja też mogłabym tam być i żałowałam swojej nieobecności.
Czerwiec 1999
Sześć lat później poruszyły mnie słowa na temat umacniania pokoju między narodami. Stały się impulsem, dzięki któremu zaczęłam w inny sposób spoglądać na postać Papieża, choć dalekie było to wszystko od spraw wiary. Tego nikt mnie wtedy jeszcze nie nauczył, nie pomógł zrozumieć, ja zaś nie chodziłam na lekcje religii, nie brałam też udziału w rekolekcjach. Przypominałam jednostkę przeszczepioną na polski grunt z zupełnie innej kultury i czułam się z tym coraz gorzej. Wtedy dostrzegłam w sobie potrzebę oglądania programów religijnych, a z moją przyjaciółką zaczęłam po raz pierwszy rozmawiać na temat istoty Boga. To ona właśnie zaproponowała mi udział w warszawskim spotkaniu z Ojcem Świętym, w czerwcu 1999 roku. Mama i babcia spoglądały na mnie z niedowierzaniem, kiedy im powiedziałam, jak zamierzam spędzić następny dzień. Chyba nikt wtedy nie brał tego na poważnie, odradzano mi nawet delikatnie i zachęcano do nauki przed mającym odbyć się niebawem egzaminem na studia.
Pamiętam mglisty, rześki ranek, pozwalający odpocząć po poprzednich, bardzo upalnych. Nic jednak nie było w stanie przeszkodzić wiernym w radosnym skupieniu. Bo było ono naprawdę przepełnione entuzjazmem i wieloma pięknymi emocjami, czymś takim, co jest niezmiernie trudne do zdefiniowania i po każdej próbie uchwycenia w słowa traci na autentyczności. Dla mnie stanowiło zupełnie inną jakość przeżycia, otarłam się o coś, do czego nie miałam nigdy wcześniej dostępu. Również z tego względu, że modliłam się po raz pierwszy, tak naprawdę, z głębi serca.
Przed powrotem do domu siedziałam jeszcze z notatkami do egzaminu rozłożonymi na kolanach i usiłowałam się uczyć. Tak naprawdę nie wierzyłam w to, że dostanę się na studia. W tej pierwszej, świadomej modlitwie prosiłam o powodzenie na egzaminach, choć nie ukrywam, więcej było we mnie wątpliwości niż wiary. Dlatego z tak wielkim zaskoczeniem przyjęłam do wiadomości fakt, że dostałam się na wymarzony uniwersytet.
Odkrył drogę do Pana
Pamiętam tę najdłuższą pielgrzymkę Jana Pawła do Ojczyzny, towarzyszącą jej radość, papieskie emblematy w oknach mieszkań i na ulicach. Z radością wspominam nastrój łagodności, jaki wtedy zapanował w relacjach pomiędzy ludźmi, w czasie, w którym już tak wiele mówiło się o narastającej w kraju frustracji i agresji. Nie zapomnę tych powitań na Nowym Świecie i bezskutecznych prób przepchania się w tłoku, aby zrobić Ojcu Świętemu zdjęcie, a później rozczarowania, gdy na fotografii zobaczyłam tylko jego plecy.
Pielęgnuję w sobie też pamięć dnia, w którym poszłam wraz z moją koleżanką spoza Warszawy pod nowy budynek Biblioteki Uniwersyteckiej, przeznaczony do poświęcenia. Zanim dotarłyśmy na miejsce, dopadła nas bez litości letnia ulewa. Ociekające wodą oczekiwałyśmy wraz z wieloma innymi osobami na szczycie ogrodzenia na jego przejazd. Zrozumiałam, jak wiele mam szczęścia, mieszkając w stolicy i mogąc dzięki temu doświadczać wielokrotnie bliskości Ojca Świętego. Bo on był dla mnie już znacznie mniej odległy, ojcowski właśnie, zaczęłam zwracać uwagę na jego zdanie w ważnych dla mnie kwestiach. Nie zawsze się zgadzaliśmy, ale najważniejszym było to, że w przekonujący sposób pokazał mi, czym jest prawdziwa miłość do drugiego człowieka. Nauczył mnie jej dlatego, że nie mógł tego zrobić mój prawdziwy ojciec. Odkrył też przede mną tajemnicę drogi do Pana, wiem, że moja wiara miała swój początek w tamtych upalnych dniach 1999 roku.
Dzwony u dominikanów
Dziś trudno mi zrozumieć, dlaczego nie pojechałam na spotkanie młodzieży w Rzymie, które odbyło się następnego lata. Myślę, że nie byłam wtedy jeszcze gotowa, chciałam być pewna, że dorosłam do takiej pielgrzymki. Następnym razem borykałam się z problemami finansowymi i znowu odłożyłam spotkanie. Odliczałam tygodnie dzielące mnie od wyjazdu do niemieckiej Kolonii...
Z nadzieją, ale także smutnym przeczuciem oglądałam w telewizji Drogę krzyżową z rzymskiego Koloseum bez udziału Jana Pawła. Gorąco modliłam się o jego zdrowie w bardzo radosnym dla mnie i silnie przeżywanym dniu Zmartwychwstania. Modliłam się w akademickim kościele św. Anny i moim, do którego chodzę. Czuwałam w ciszy tej nocy, kiedy wszyscy tak bardzo się bali. W ten sobotni wieczór byłam u przyjaciółki. Zebrałyśmy się w kilka na spotkaniu przy muzyce średniowiecza. Miałam już wyjść, kiedy usłyszałyśmy dzwony z pobliskiego kościoła Ojców Dominikanów. Włączyłyśmy telewizor i wtedy zawyły syreny. W pokoju paliła się tylko lampka nad pianinem, wypełniał go mrok i poczucie osamotnienia. Zanim uściskałyśmy się w potrzebie pocieszenia, musiałyśmy chyba ten jeden, nie wiem jak długo trwający moment przeżyć w samotnym skupieniu, każda na swój sposób.
Do św. Anny
Kiedy szłam odprowadzana przez moją przyjaciółkę do metra, widziałam grupę płaczącej młodzieży idącą spiesznym krokiem z zapalonymi świecami. W wagonie na wszystkich twarzach malował się smutek, ten sam smutny, zagubiony tłum wysiadł z pociągu i ruszył przed siebie. W oknach mieszkań lśniły płomyki świec, na Chmielnej siedział młody chłopak z zapalonym zniczem. Wpadłam do domu tylko po to, żeby nałożyć cieplejszą kurtkę. Nikt nie musiał mi mówić, gdzie powinnam pójść. Pochwyciłam świecę. Nie czekałam na autobus, tylko piechotą pomknęłam na plac Zamkowy. W miarę zbliżania się do kościoła św. Anny, tłum wokół mnie gęstniał, a policja nerwowymi gestami pokazywała kierunek ruchu. Ludzie szli środkiem jezdni.
Modlitwa i postanowienie
Dochodziła jedenasta i kończyła się właśnie transmisja Mszy na wielkim ekranie zainstalowanym przed kościołem, który od dawna był już zapełniony. Mimo gęstniejącego tłoku, nie miałam problemu z przejściem. Przepuszczano mnie w milczeniu, tak jak ustępowano miejsca przechodzącym fotoreporterom. Ja również, jak zwykle, miałam w torbie aparat, ale nie mogłam, nie potrafiłam, a nawet nie chciałam robić zdjęć. Rejestrując ludzką rozpacz w takiej chwili, czułabym się jak ktoś, kto dokonuje świętokradztwa, odbierając wścibskim spojrzeniem intymność temu smutkowi. Z moją zapaloną świecą zatrzymałam się przed tablicą upamiętniającą spotkanie Papieża z młodzieżą w 1979 roku. Tam właśnie pojawiało się coraz więcej kwiatów i pulsujących światełek ułożonych w krzyże oraz serca. Pośród nich ustawiano papieskie fotografie. Ludzie otaczali w milczeniu ten krąg światła, zasilając go wciąż nowymi płomykami i modlitwą. Wiele świec w kształcie jaj, baranków czy malowanych w zające przypominało o niedawnym święcie Zmartwychwstania. Przykucnęłam tylko na chwilę, kiedy usłyszałam z głośników informację o Mszy w intencji zmarłego Ojca Świętego, która miała rozpocząć się o północy. Siedziałam pomiędzy dwiema nastolatkami, skulonymi i zamyślonymi, tak innymi ode mnie sprzed lat.
Kiedy wybiła dwunasta, wstałam nie czując bólu nóg, zmęczenia ani chłodu tej kwietniowej nocy. Wszyscy stojący w pobliżu mnie mieli częściowo nieobecny wyraz twarzy, a w oczach łzy. W miarę zagłębiania się w porządek Mszy, twarze łagodniały, ustępowało napięcie, niektórzy próbowali nawet ostrożnie się uśmiechać. A podczas jednej z chwil ciszy ponad kościołem przeleciał z odległym klangorem klucz żurawi. Komunia św. rozdawana była również na ulicy, kapłan, który jej udzielał miał rozpaczliwie smutne oblicze. Większość to byli niemal sami młodzi ludzie, którzy tak jak ja przeżyli prawie całe życie z Janem Pawłem. Nie byli przygotowani na jego odejście i większość wyglądała tak, jakby jeszcze nie do końca uwierzyła w ten ziemski koniec Papieża Polaka. Szli powoli, oswajając się z myślą, że teraz nastał czas na samodzielne kontynuowanie dzieła Ojca Świętego, który przecież pozostawił każdemu człowiekowi tak wiele wskazówek. Pokazał, że można odnowić oblicze tej ziemi i teraz my, młodzi mamy przed sobą wielkie zadanie. Widziałam postanowienie zawarte w spojrzeniach tych, którzy zjednoczeni w modlitwie i smutku, opuszczali plac przed kościołem św. Anny, nadal trzymając w dłoniach zapalone świece.