Logo Przewdonik Katolicki

Przez życie w habicie

Renata Krzyszkowska
Fot.

17 stycznia 2004 r. ojciec Stanisław Dobecki, najstarszy poznański dominikanin, skończył 90 lat. Delegacja "Przewodnika Katolickiego" wybrała się do klasztoru, by złożyć mu najlepsze życzenia. Spotkanie było okazją do przemiłej rozmowy z ujmująco ciepłym i serdecznym jubilatem, który okazał się skarbnicą wiedzy o historii Poznania i Kościoła w Polsce. To, co udało się nam zanotować,...

17 stycznia 2004 r. ojciec Stanisław Dobecki, najstarszy poznański dominikanin, skończył 90 lat. Delegacja "Przewodnika Katolickiego" wybrała się do klasztoru, by złożyć mu najlepsze życzenia. Spotkanie było okazją do przemiłej rozmowy z ujmująco ciepłym i serdecznym jubilatem, który okazał się skarbnicą wiedzy o historii Poznania i Kościoła w Polsce. To, co udało się nam zanotować, to tylko niewielki fragment jego losów, które mogłyby się stać tematem na grubą i pasjonującą książkę.
Ojciec Stanisław Dobecki urodził się w 1914 r. w Poznaniu, w domu rodzinnym przy ulicy Dominikańskiej (cóż za zbieg okoliczności). Na chrzcie otrzymał imię Marian. Tam też przyszło na świat jego rodzeństwo, młodsza siostra i brat. Tato był ślusarzem, mama krawcową. Jako czteroletni chłopiec oglądał przyjazd Ignacego Paderewskiego do Poznania. Razem z rodzicami stał w tłumie ludzi słuchających jego przemówienia. Widział, jak jego wujowie wychodzili w środku nocy z domu, by wziąć udział w powstaniu wielkopolskim. Po kilku latach, już w niepodległej Polsce, rodzina przeprowadziła się na Wały Zygmunta Augusta - dzisiejszą ulicę Kościuszki. Mały Maryś rozpoczął naukę w szkole powszechnej przy ul. Garncarskiej. Potem przez dwa lata uczył się w szkole zawodowej przy ul. Działyńskich. Po dwóch latach zapragnął pójść do Gimnazjum i Liceum im. Karola Marcinkowskiego. W 1934 r. zdał maturę. Jeszcze jako uczeń był ministrantem w kościele Świętego Marcina, działał w Sodalicji Mariańskiej i harcerstwie. Jak wspomina, w tamtym czasie na miejscu obecnego kościoła Dominikanów rosła trawa i znajdował się plac zabaw dla dzieci. Jeszcze w gimnazjum marzył o tym, by zostać lotnikiem albo leśnikiem. Pomału jednak odkrywał w sobie powołanie do zakonu. Po maturze wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Gnieźnie. Jego rektorem był wówczas biskup Michał Kozal, późniejszy błogosławiony. Po pierwszym roku nauki, pod wpływem wykładów rekolekcjonisty, doświadczył kryzysu wiary. Szczęśliwym trafem w Poznaniu rozpoczął się międzynarodowy zjazd teologów zajmujących się nauczaniem świętego Tomasza z Akwinu. Pod wpływem ich wykładów kryzys wiary minął.
Kapelan AK
Po zaliczeniu pierwszego roku postanowił przenieść się do zakonu. Wybrał dominikanów. Od czasów rozbiorów Polski zakonu tego nie było ani w Gnieźnie, ani w Poznaniu. Zaborca zmusił zakonników do opuszczenia Wielkopolski. Jako młody chłopak rozpoczął więc nowicjat w Krakowie. Nadano mu imię Stanisław. Studia filozoficzne odbył we Lwowie, a teologiczne w Warszawie. Wraz z innymi braćmi zakonnymi często wyjeżdżał do Niepokalanowa, gdzie poznał ojca Marię Kolbego, późniejszego świętego. W 1939 r. otrzymał święcenia kapłańskie. W czasie II wojny światowej był jednym z kapelanów Armii Krajowej. Odprawiał potajemne Msze święte, spowiadał, kolportował ulotki. Jego przewodnikiem duchowym, jeszcze z czasów nowicjatu, był ojciec Michał Czartoryski, późniejszy błogosławiony. W czasie powstania warszawskiego opatrywał rannych.
W dziurawych butach do Poznania
Gdy tylko wojska sowieckie weszły do Poznania, pieszo, mimo śniegu, w habicie i rozpadających się butach, wrócił do rodzinnego miasta. Szedł osiem dni. Gdy była okazja, prosił o podwiezienie czerwonoarmistów. Przekupywał ich papierosami. Nocował u przygodnie spotkanych ludzi. Widział żołnierzy radzieckich plądrujących domy, gwałcących polskie kobiety. Wiele razy był brany za szpiega i rewidowany. Mało brakowało, a zostałby rozstrzelany, bo nie chciał się napić z sowieckim żołnierzem wódki. W Poznaniu zatrzymał się na ulicy Kościuszki 99, gdzie tuż przed wojną zamieszkali sprowadzeni przez Prymasa Augusta Hlonda pierwsi dominikanie. Do dziś jest tu siedziba zakonu. W czasie wojny zakonników umieszczono w obozach, a w budynku mieścił się Urząd Ruchu Ulicznego. W ostatnim roku wojny budynek opustoszał. Ojciec Dobecki odnalazł rodziców, którzy zamieszkali razem z nim przy klasztorze. Tato, złota rączka, wykonywał rozmaite prace remontowo-naprawcze, mama gotowała i prała dla napływających pomału zakonników. Zorganizował kaplicę i zaczął odprawiać pierwsze w tym miejscu po wojnie Msze święte. Gdy tylko wyzwolono Gdańsk, wyruszył tam koleją. Podróż na dachach i stopniach pociągów trwała z przerwami cztery dni. Z powodu habitu, na stacjach często był rewidowany. W Gdańsku zorganizował klasztor Dominikanów przy kościele Świętego Mikołaja. By w nocy odstraszyć plądrujących sowietów, dla postrachu rzucał z okien cegłówkami. - Nie wszyscy Rosjanie byli niebezpieczni. Ci, którym komunizm nie zamącił w głowie, byli religijni i przyjacielscy, szanowali kościoły, częstowali, czym mogli, lubili żartować, żyło się z nimi zgodnie - wspomina ojciec Dobecki. Zaczął uczyć zniemczone polskie dzieci, potem także w gdańskim gimnazjum. Prowadził 54 lekcje tygodniowo, często przy świeczkach, bez książek i ławek. W szkole założył harcerstwo, rozpoczął działalność Sodalicji Mariańskiej.
Wycieczki rowerowe i dżem z buraków
Po dwóch latach wrócił do Poznania. Od 1946 r. w klasztorze działało już duszpasterstwo akademickie zapoczątkowane przez ojca Benedykta Przybylskiego. Ojciec Dobecki włączył się w jego pracę. - To były czasy powojenne. Studenci chodzili głodni i zastraszeni, ojciec Stanisław umiał nas podnieść na duchu. Był zawsze radosny i pełen energii. Pomagał zdobyć tanie kwatery, organizował rekolekcje, wycieczki rowerowe. Po porannej Mszy świętej zawsze czekało na studentów śniadanie: herbata, chleb i dżem z buraków. Nazywaliśmy go dobrotliwie Tatą lub po prostu Stasiem - wspomina tamte czasy dr Lubomira Dydyk. Poznańskie duszpasterstwo akademickie działało coraz prężniej, skupiało coraz więcej studentów. Współtworzyło go wielu wspaniałych dominikanów, m.in. ojciec Marcin Chrostowski, którego ojciec Dobecki uważa za świętego. Rosnąca popularność Kościoła nie podobała się komunistycznym władzom. Rozpoczęły się prześladowania. Ojca Stanisława zmuszono do opuszczenia Poznania, bez prawa zameldowania w żadnym ośrodku akademickim. Twierdzono, że ma zły wpływ na młodzież. Przez rok mieszkał niedaleko Częstochowy w klasztorze w Gidlach. Był współorganizatorem potajemnej pielgrzymki do Częstochowy. Przedstawiciele duszpasterstw akademickich z całej Polski potajemnie, udając, że się nie znają, czym kto mógł, wyruszyli w drogę, by spotkać się u podnóża Jasnej Góry. Po zmroku razem weszli do klasztoru i modlili się przed Najświętszym Obrazem. W latach 1955-1974 był przeorem w klasztorze Dominikanów w Jarosławiu (dwukrotnie) i w Warszawie, działał także we Wrocławiu, Gdańsku i na końcu znowu w Poznaniu. W 1974 r. wyjechał do Lipska, gdzie sprawował opiekę duszpasterską nad pracującymi tam Polakami. Czynił wiele starań, by ratować przed rozpadem polsko-niemieckie małżeństwa. Podtrzymywał religijność wśród Polaków, którzy w zeświecczonej NRD tracili wiarę. Na jego Msze odprawiane po polsku przychodzili także Niemcy. W 1981 r., gdy pojawiły się pierwsze kłopoty ze zdrowiem, powrócił do Polski. Do dziś współcelebruje Msze święte, wygłasza kazania, prowadzi rekolekcje, nadal dużo przebywa z młodzieżą. Żywo interesuje się życiem politycznym w kraju i na świecie, lubi słuchać radia. Nie ogląda się za siebie, żyje dniem dzisiejszym. Twierdzi, że obecnie w zakonie jest więcej swobody niż dawniej, ale czasy też są inne. - Nikt już jak dawniej nie biczuje się rózgą w ramach pokuty. Może szkoda? - zamyśla się. - Było to umartwianie bardziej symboliczne niż bolesne. Dzisiaj można zastąpić je nakazem oglądania programu telewizyjnego, który jest beznadziejny - żartuje.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki