Logo Przewdonik Katolicki

Komu jest lepiej

Rafał Antczak
Fot.

Osobom pracującym powodzi się względnie lepiej - nie bezwzględnie, gdyż podatki w ciągu ostatnich lat znacząco wzrosły - niż osobom niepracującym. Mamy do czynienia nie z problemem dystrybucji bogactwa, którego wiele nie ma, ale z dzieleniem dużej ilości biedy i braku pracy, która dawałaby możliwość wyjścia z biedy. Polska droga do nowego systemu była dość typowa, ale aby to...

Osobom pracującym powodzi się względnie lepiej - nie bezwzględnie, gdyż podatki w ciągu ostatnich lat znacząco wzrosły - niż osobom niepracującym. Mamy do czynienia nie z problemem dystrybucji bogactwa, którego wiele nie ma, ale z dzieleniem dużej ilości biedy i braku pracy, która dawałaby możliwość wyjścia z biedy.


Polska droga do nowego systemu była dość typowa, ale aby to zrozumieć, cofnijmy się do "tłustych" lat gierkowskiej prosperity, które pokutują w społecznej świadomości do dziś i wywierają wpływ na ocenę teraźniejszości. Według różnych sondaży, ponad połowa Polaków przekonana jest, że "za Gierka" powodziło im się znacznie lepiej niż "za Wałęsy", czyli lepiej było w komunizmie niż w wolnej Polsce. Przyczyną takich odczuć społecznych była konsumpcyjna i inwestycyjna koniunktura lat 70-tych. I sekretarz PZPR Edward Gierek wykorzystał korzystną sytuację na międzynarodowych rynkach finansowych i zaczął masowo zaciągać kredyty walutowe. Kupowano za nie towary konsumpcyjne (od licencji Fiata po pomarańcze) i finansowano sztandarowe inwestycje - drogi, fabryki, porty, osiedla mieszkaniowe. Powszechne było więc przekonanie, że Polska się rozwija, a ludziom żyje się dostatnio. Niestety, z końcem lat 70-tych stopy procentowe na rynkach międzynarodowych wzrosły 2-3-krotnie w porównaniu z początkiem lat 70-tych, gdyż banki centralne w USA i w Europie rozpoczęły walkę z inflacją, która doprowadziła do osłabienia wzrostu gospodarczego w krajach rozwiniętych. Polska wraz z innymi krajami rozwijającymi się z Ameryki Łacińskiej, czy z Afryki, znalazła się w pułapce zadłużenia - nie miała jak spłacić rosnących odsetek od zaciągniętych kredytów, ponieważ poczynione przez Gierka inwestycje centralne okazały się najczęściej nietrafione, a część kredytów po prostu przejedliśmy.
Niezdolność Polski czasów socjalizmu do spłaty kredytów wynikała z braku możliwości sprzedaży na Zachód jakichkolwiek innych towarów niż surowce, w tym zwłaszcza węgla. Wydobycie węgla kosztowało w złotówkach więcej niż zysk w dolarach z eksportu, jednak to tylko dzięki eksportowi węgla pozyskiwano "twardą" walutę na spłatę zadłużenia zagranicznego. Jednak, pomimo że kopano coraz głębiej i eksportowano coraz więcej węgla, żywności i innych nisko przetworzonych towarów, rosło zadłużenie zagraniczne Polski i w końcu 1981 roku, a jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego, Polska ogłosiła bankructwo na międzynarodowych rynkach finansowych, zawieszając spłaty kredytów zagranicznych. Ponura dekada lat 80-tych była wynikiem bankructwa systemu gospodarczego, a stąd i społecznej ideologii powszechnego dobrobytu budowanej przez PZPR. W innych krajach obozu socjalistycznego sytuacja była podobna, choć większość z nich nie miała tak wysokiego, jak Polska, zadłużenia zagranicznego. Cechą wspólną wszystkich krajów socjalistycznych był niski wzrost gospodarczy w latach 80-tych i niezadowolenie społeczne z sytuacji materialnej.

Dobrobyt w teorii i w praktyce


Dla przeciętnego obywatela kraju rozwijającego się (w tym Polski) najważniejszym jednak wskaźnikiem wzrostu gospodarczego i dobrobytu nie jest eksport czy inwestycje, ale stały wzrost konsumpcji. W drugiej połowie lat 90-tych notowany był roczny wzrost konsumpcji na poziomie 4-5 proc., w porównaniu z którym wskaźnik za 2003 r. wygląda skromnie. Podobnie wysokie wskaźniki konsumpcji jak w drugiej połowie lat 90-tych miały miejsce pod koniec czasów gierkowskich. Możliwości konsumpcji przez gospodarstwa domowe wynikają z dochodów uzyskiwanych z pracy i świadczeń społecznych (polityka socjalna rządu) oraz z poziomu oszczędności. Patrząc na te wskaźniki, można zauważyć, że w 2003 r. realne (po uwzględnieniu inflacji) dochody do dyspozycji przeciętnego gospodarstwa domowego wzrosły o 2,5 proc. w porównaniu z 0,8 proc. w 2002 roku. Jednak w 2003 r. dochody nadal rosły 2-3-krotnie wolniej niż w drugiej połowie lat 90-tych. Natomiast stopa oszczędności ludności maleje od 2000 r. i wynosi 8,5 proc., gdy w latach 90-tych rosła, osiągając maksymalny poziom 13,2 proc. w 1998 r. - w tym roku przeciętne gospodarstwo domowe oszczędzało ponad 13 procent. Porównanie drugiej połowy lat 90-tych i początku lat 2000 chyba dobrze obrazuje mniejszą dynamikę dobrobytu gospodarstw domowych.
Jednak czynnikiem mającym chyba największe znaczenie w odczuciu społecznym i porównywaniu czasów dobrobytu w przeszłości z biedą teraźniejszości nie jest poziom konsumpcji, a niepewność wynikająca z różnic w poziomie bezrobocia. W drugiej połowie lat 90-tych stopa bezrobocia wynosiła około 10 proc., gdy od 2000 r. utrzymuje się na poziomie około 20 proc., a bezrobocie wśród młodych osób (do 24 roku życia) jest dwukrotnie wyższe niż średnia krajowa (czyli około 40 proc.). Bez pracy pozostaje armia ponad 3 mln bezrobotnych. Jeszcze gorszy obraz sytuacji pokazuje wskaźnik aktywności zawodowej ludności (mierzący udział osób pracujących w grupie osób w wieku produkcyjnym), który wynosi w Polsce 54 proc. w porównaniu ze średnią w UE około 65 proc., czy 74 proc. w USA. Oznacza to, że w Polsce tylko nieco połowa osób w wieku produkcyjnym pracuje, a druga połowa jest bezrobotna (czyli szuka pracy), już nie szuka pracy, albo jest na rencie lub wcześniejszych emeryturach. Za osoby te płacą oczywiście osoby pracujące - ze swoich podatków i składek na ubezpieczenie zdrowotne. Osobom pracującym powodzi się oczywiście względnie lepiej (nie bezwzględnie, gdyż podatki w ciągu ostatnich lat znacząco wzrosły) niż osobom niepracującym. Mamy do czynienia nie z problemem dystrybucji bogactwa (którego wiele nie ma), ale z dzieleniem dużej ilości biedy i braku pracy, która dawałaby możliwość wyjścia z biedy. I tu przechodzimy do kolejnego komponentu PKB, czyli do inwestycji. W Polsce lat 90-tych notowane było 2-cyfrowe tempo wzrostu inwestycji, gdy w roku ubiegłym mieliśmy do czynienia z ujemnymi inwestycjami. Dzieje się tak dlatego, że przedsiębiorcy (i polscy, i zagraniczni) boją się podejmować nowe inwestycje w naszym kraju, gdy nie wiedzą, jakie będą podatki, jaka polityka rządu, a przede wszystkim nie godzą się na coraz wyższe koszty prowadzenia działalności gospodarczej (wliczając w to kary od urzędów skarbowych, koszty ciągle zmieniających się przepisów, czy łapówki dla urzędników różnych szczebli). Po co więc przedsiębiorcy mają się zapracowywać i tracić zdobyte pieniądze? Niestety, bez nowych inwestycji nie będą powstawać nowe miejsca pracy i wzrost gospodarczy będzie niższy.

Recepta rządowa na nierozwiązane problemy


Dynamiczny wzrost eksportu, konsumpcji i PKB w drugiej połowie lat 90-tych i początku lat 2000 zawdzięczamy firmom prywatnym, w tym kontrolowanym przez inwestorów zagranicznych. Inwestycje zagraniczne w Polsce przyczyniły się i przyczyniają do tego, że zamiast ziemniaków i węgla eksportujemy samochody i maszyny, a polscy kooperanci dużych firm zagranicznych sami zaczynają eksportować swoją produkcję na rynki światowe. Jednak nadal prawie połowa osób zatrudnionych w dużych firmach (powyżej 49 osób zatrudnionych) pracuje w przedsiębiorstwach państwowych, których udział eksportu w sprzedaży ogółem jest kilkakrotnie niższy niż w firmach prywatnych, podobnie jak wydajność pracy i w rezultacie ich rentowność. Rentowność państwowych firm w latach 2002-2003 była ujemna, czyli ogólnie nie płaciły one podatków do budżetu (poza kilkoma wyjątkami dużych przedsiębiorstw). Faktyczny obraz polskiej gospodarki jest więc mocno zróżnicowany - część firm prywatnych jest już na poziomie europejskim i mogłaby dalej się rozwijać, dając ludziom pracę i coraz wyższe zarobki, ale pozostała część przedsiębiorstw państwowych stanowi tylko koszt i obciążenia podatkowe dla reszty gospodarki. W tym wszystkim są przeciętni ludzie, których politycy straszą reformami, a zwłaszcza prywatyzacją, obiecując w zamian pieniądze na pomoc socjalną.
Skutkiem wydatków socjalnych ponad dochody i możliwości polskiej gospodarki jest wzrost deficytu budżetowego (w 2004 r. wyniesie około 7 proc. PKB). Kilka ostatnich rządów, dopuszczając do wzrostu deficytu budżetowego, finansowały w ten sposób konsumpcję ludności i podtrzymywały wzrost PKB. Problem w tym, że rządy pożyczały te pieniądze na rynku finansowym i od 2000 r. ponownie zaczął rosnąć poziom zadłużenia, osiągając w 2003 r. ponad 50 proc. PKB. Choć może do 100 proc. PKB - długu z czasów Gierka - jeszcze daleko, to podobnie jak w końcu lat 70-tych, tak i teraz zaczynają rosnąć stopy procentowe i nasz (kolejny) rząd będzie musiał coraz więcej pieniędzy z budżetu przeznaczać na spłatę zadłużenia, a nie na pomoc socjalną. Dochodzimy więc powoli do ściany, choć politycy nadal sądzą, że wysoki wzrost gospodarczy w I kwartale 2004 r. (6,9 proc. PKB) rozwiąże za nich wszystkie problemy. Otóż nic podobnego - problemy pozostają te same, a wskaźnik wzrostu ma o tyle znaczenie, o ile jest odczuwalny przez większość społeczeństwa i to w dłuższym okresie czasu niż kilka kwartałów. Doganianie średniej dochodów i bogactwa UE wymaga od Polski wzrostu na poziomie 5-10 proc. przez ponad 15-20 lat. I jest to możliwe, gdyż było wiele krajów, którym się to udało ciężką pracą i mądrą polityką ekonomiczną, ale w tych krajach nikt nie wierzył w cudowne recepty tak mocno jak w Polsce.
CASE Centrum Analiz
Społeczno-Ekonomicznych

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki