Logo Przewdonik Katolicki

W objęciach tajniaków?

Robert Bogdański
Fot.

Dawniej wszystko było prostsze. Redaktor naczelny gazety musiał być członkiem PZPR i odpowiadał za ewentualne nieprawidłowości "po linii" partyjnej. W redakcji działała Podstawowa Organizacja Partyjna (POP), która w razie czego służyła jako narzędzie do utrwalania "jedynie słusznej linii". Jednocześnie wśród funkcyjnych i niefunkcyjnych dziennikarzy rozrzuceni byli "towarzysze...

Dawniej wszystko było prostsze. Redaktor naczelny gazety musiał być członkiem PZPR i odpowiadał za ewentualne nieprawidłowości "po linii" partyjnej. W redakcji działała Podstawowa Organizacja Partyjna (POP), która w razie czego służyła jako narzędzie do utrwalania "jedynie słusznej linii".


Jednocześnie wśród funkcyjnych i niefunkcyjnych dziennikarzy rozrzuceni byli "towarzysze z bezpieczeństwa", którzy mieli za zadanie bronić partii na "froncie ideologicznym" w razie, gdyby jej członkowie się zachwiali. To oni pisywali artykuły, które "należało" napisać, oni pojawiali się w redakcjach w chwilach, gdy "trzeba" było się pojawić. Mieli stanowić zastępczą strukturę rządzącą redakcją na wypadek niespodziewanych problemów, "zdrowy trzon", jak to wówczas mówiono.
Historia pokazuje, że w istocie problemy nadeszły i w roku 1981 wielu partyjnych towarzyszy przeszło na "niesłuszne" pozycje. Bezpieka posunęła się wówczas do tego, że założyła własne pismo - niezapomniany tygodnik "Rzeczywistość", który stanął na pierwszej linii frontu ideologicznego, atakując działaczy niezależnych i krzewiąc "właściwy obraz świata i historii". Osobny rozdział stanowiły media elektroniczne: radio i telewizja. Zwłaszcza ta ostatnia, której dziennikarze współistnieli z bezpieką w czułej symbiozie od lat, a od roku 1980 przestali się z tym szczególnie ukrywać. Takie nazwiska, jak Tadeusz Samitowski czy Marek Barański przeszły do czarnej historii polskiego dziennikarstwa, ale być może napisały złoty rozdział peerelowskiej służby bezpieczeństwa. Ten pierwszy specjalizował się w reportażach pokazujących "kim są naprawdę" działacze "Solidarności". Drugi wsławił się przesłuchiwaniem przed kamerami osób ujętych w trakcie demonstracji przeciwko stanowi wojennemu.

Pewni i odporni


Obrazu organizacji mediów w objęciach bezpieki niech dopełni informacja, że korespondenci zagraniczni z reguły byli tak zwanymi "dwuetatowcami", na co wpływ miało wiele powodów. Mogli oni pod bezpieczną przykrywką prowadzić rozpoznanie wśród emigracji, stanowiącej zawsze ważny cel UB i SB, a także po prostu prowadzić działania wywiadowcze. Nie bez znaczenia była ich odporność na "uroki Zachodu" - zawsze pisali to, co trzeba było napisać, a jednocześnie ich osąd nie był zmącony ideologicznym podejściem, więc swoim rzeczywistym mocodawcom zawsze mogli napisać prawdę.
Wreszcie: korona organizacji peerelowskich mediów pod kontrolą bezpieki i partii - niepozorna i mało zauważana Polska Agencja Prasowa, która we współdziałaniu z Głównym Urzędem Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (pełna nazwa cenzury), decydowała o tym, co ukazywało się w gazetach w całym kraju. To dzięki tym dwu organizacjom całe peerelowskie media, z wyjątkiem niskonakładowych mediów katolickich, używały po wyborze Kardynała Wojtyły na papieża słowa "satysfakcja" na określenie reakcji społeczeństwa. Reakcji, która z tym bezosobowym i powściągliwym słowem nie miała nic wspólnego... Działo się tak dlatego, że w szeregu spraw GUKPPiW wydawał polecenie: "o tym piszemy tylko za PAP-em", zaś w agencji powstawał tekst realizujący "jedynie słuszną linię" w podejściu do tematu. Czyż trzeba dodawać, że PAP stanowił redakcję szczególnie ulubioną przez ludzi z Rakowieckiej?
Zatem w peerelu nad tekstem dziennikarza pochylały się troskliwie Partia, bezpieka i cenzura, splecione ze sobą tak ściśle, że trudno było odróżnić jedne macki od drugich. W umyśle dziennikarza funkcjonowała ponadto autocenzura (wszak nie chciał on stracić pracy), a nad prawidłowym wdrażaniem zaleceń czuwał redaktor naczelny i sekretarz redakcji. W takich warunkach można uznać nieomal za cud fakt, że w tym kraju powstawały jakiekolwiek teksty warte czytania...

Fachowcy na posterunku


Po roku 1989 cała ta misterna konstrukcja rozsypała się jak domek z kart. Pojawiły się nowe media, a do starych mediów wtargnęli nowi ludzie. Czy to jednak znaczy, że zostali z nich usunięci starzy, dobrzy "fachowcy"? Oczywiście nie. Część z nich, jak Samitowski odeszła z dziennikarstwa, część przyczaiła się i postanowiła przeczekać, a część, jak Barański, zaczęła robić karierę, będąc już niezależnymi od władz bezpieki, ale nadal wykorzystując stare kontakty, nie mówiąc już o metodach działania.
Wkrótce okazało się, że pojawiły się nowe wyzwania i nowi mocodawcy, a wszechwładną cenzurę zastąpiła mordercza konkurencja i wieczny pośpiech. Młodzi kandydaci na dziennikarzy, którzy błyskawicznie zaludnili korytarze sejmowe i ministerialne, potrzebowali w naturalny sposób mentorów. Wspólna praca budowała koleżeństwo. W taki oto sposób "starzy, oddani towarzysze" weszli w krwiobieg polskiego dziennikarstwa po roku 1989 jako bardziej doświadczeni i pomocni koledzy. Po prostu fachowcy. Zwłaszcza, że w sensie warsztatowym takimi fachowcami w wielu wypadkach istotnie byli. Ludzie z niechlubną przeszłością wsiąkli w nową rzeczywistość. Nazwiska? Ano, bez dokonania rzetelnej lustracji, lepiej o nazwiskach nie mówić, aby się nie narazić na przegrany proces. A lustracji nie było i się na nią nie zanosi.
Skrupulant oburzy się na takie twierdzenie i powie, że to nieprawda, gdyż lustracja kierowniczych stanowisk w mediach odbyła się wraz z lustracją kierowniczych stanowisk w państwie. Owszem, to prawda. Sam byłem przedmiotem lustracji jako prezes zarządu Polskiej Agencji Prasowej. Po pierwsze jednak była to lustracja jedynie osób na stanowiskach kierowniczych, nie zaś wszystkich czynnych dziennikarzy, a po drugie dotyczyła tylko tak zwanych mediów publicznych. Pod tym względem Polska ustawa lustracyjna była o wiele mniej ostra niż ustawy czeska i węgierska. Zwłaszcza Czesi posunęli się tak daleko, że ich ustawa umożliwiała lustrowanie wszystkich członków redakcji pod warunkiem, że wniosek o to złożył redaktor naczelny. Dodatkowym warunkiem była jeszcze zgoda samych dziennikarzy, jednak brak takiej zgody był chyba jednoznaczną deklaracją...

Już zbyt późno


Czy to, co napisałem powyżej, oznacza, że jestem zwolennikiem lustracji całej rzeszy dziennikarzy i szefów mediów, zarówno publicznych, jak i prywatnych? Niezupełnie. A w każdym razie na pewno nie teraz. Można było coś takiego zrobić zaraz po roku 1989, gdy prawie nie było mediów prywatnych, a tylko państwowe. Z pewnością działanie takie spotkałoby się z poważnym oporem w środowisku, gdyż zanadto by przypominało niesławnej pamięci weryfikację dziennikarzy po ogłoszeniu stanu wojennego, jednak, gdyby całą rzecz przeprowadzić szybko i przy otwartej kurtynie, byłaby szansa. Obecnie szeroka lustracja mediów publicznych i prywatnych nie miałaby sensu. Po pierwsze, należałoby wytłumaczyć właścicielom mediów prywatnych, dlaczego ich polityka kadrowa jest weryfikowana przez państwo. Argumentowaliby oni zasadnie, że jako prywatni właściciele mogą zatrudniać, kogo chcą, także byłych agentów bezpieki. Po drugie, dotknęłaby całej masy ludzi młodych, którzy do zawodu przyszli niedawno i budziłaby w nich niepotrzebne resentymenty. Wreszcie po trzecie i najważniejsze: lustracja dawnych agentów przeprowadzona w roku 2004 nie miałaby sensu, gdyż w ogromnej większości nie są już oni groźni. Teraz groźna jest inna zależność: zależność od służb specjalnych działających obecnie.
Innymi słowy: dla polskiego dziennikarstwa A.D. 2004 nie jest już groźna agenturalna przeszłość, ale agenturalna teraźniejszość. Przed kilku laty słynna stała się sprawa tzw. "szafy pułkownika Lesiaka". Był to funkcjonariusz UOP, który kierował zespołem zajmującym się inwigilacją niewygodnych polityków i ugrupowań politycznych. W swojej pracy funkcjonariusze ci posługiwali się dziennikarzami związanymi z Urzędem. Jak to określił były minister spraw wewnętrznych i obecny członek sejmowej komisji ds. służb specjalnych Antoni Macierewicz: "Scenariusz działań był dość prosty: wprowadza się agenturę jednocześnie do prasy i do partii. Agentura w mediach tworzy tzw. fakt prasowy, który następnie agentura w partii ma wykorzystać do rozłamu politycznego". W ten sposób zwalczane było m.in. Porozumienie Centrum.
Działalność grupy Lesiaka to początek lat 90-tych. W pewnym sensie to też historia, jak ta sprzed dwudziestu czy trzydziestu lat, tyle tylko, że zdarzająca się w niepodległej Polsce. Agentura w mediach działająca obecnie jest oczywiście nie do odkrycia - mocodawcy owych "dziennikarzy" mają zbyt wielką władzę tu i teraz, aby pozwolić na zdemaskowanie swoich ludzi. Tylko od czasu do czasu w mediach pojawiają się dziwne materiały, wzięte jakby znikąd. Owoce dziennikarskich śledztw, które w istocie sprowadzały się do otwarcia dostarczonej przez Urząd teczki. Lustracja dawnych agentów tego stanu nie zmieni.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki