Logo Przewdonik Katolicki

Rok Ameryki

Jerzy Marek Nowakowski
Fot.

Szansą na trwałe zbudowanie amerykańskiego przywództwa w skali światowej jest dla George'a Busha juniora ustanowienie takich relacji z Papieżem, jakie miał jego wielki poprzednik Ronald Reagan. Mamy teraz sezon na wszelkiego rodzaju przeglądy wydarzeń i podsumowania mijającego roku. I jedna rzecz nie ulega wątpliwości. W kategorii "sprawy międzynarodowe" za najważniejsze wydarzenie...

Szansą na trwałe zbudowanie amerykańskiego przywództwa w skali światowej jest dla George'a Busha juniora ustanowienie takich relacji z Papieżem, jakie miał jego wielki poprzednik Ronald Reagan.


Mamy teraz sezon na wszelkiego rodzaju przeglądy wydarzeń i podsumowania mijającego roku. I jedna rzecz nie ulega wątpliwości. W kategorii "sprawy międzynarodowe" za najważniejsze wydarzenie zostanie uznana powszechnie wojna w Iraku, a właściwie sprawa iracka jako całość, bo nie tylko o błyskawiczną wojnę chodzi. Rozwiązanie sprawy irackiej po upadku reżimu Saddama Husajna odwleka się, wpływając na politykę światową. Wokół sprawy irackiej ukształtowały się podziały wewnętrzne w Unii Europejskiej, cień Iraku pozwolił Rosji na bezkarne kontynuowanie wojny w Czeczenii, w tym cieniu skryły się również ambicje mocarstwowe Indii i Pakistanu. Na koniec - wojna w Iraku ożywiła debatę cywilizacyjną i tezę postawioną przed laty przez Samuela Huntingtona o XXI stuleciu, jako epoce sporu cywilizacji.
Jeśli jednak odejdziemy od perspektywy krótkoterminowej, narzucanej nam przez przekaz telewizyjny, to okaże się, iż mijający rok był w świecie rokiem Ameryki. Ameryki rozumianej naturalnie jako Stany Zjednoczone. USA zyskały we współczesnym świecie rolę oczywistego hegemona. Wszystkie obliczenia wskazują, że przewaga Stanów Zjednoczonych nad innymi aktorami sceny międzynarodowej nie ma precedensu w historii świata. Ani Wielka Brytania w apogeum swojej imperialnej potęgi w XIX wieku, ani nawet starożytny Rzym tak bardzo nie dominowały w świecie. Zasadą polityki brytyjskiej w czasach królowej Wiktorii było posiadanie floty większej niż największe dwa połączone mocarstwa ówczesnego świata. Amerykanie mają dziś armię (nie tylko flotę) silniejszą od dziesięciu następnych połączonych armii. W dziedzinie technologicznej są o dwie generacje informatyczne przed pozostałymi państwami. Amerykańska gospodarka jest kluczem do koniunktury na świecie, a wzrost gospodarczy USA jest znacznie szybszy od europejskiego. Co więcej, mimo imponujących wyników gospodarki chińskiej w liczbach bezwzględnych dystans pomiędzy Chinami a Ameryką ciągle rośnie. Z kolei porównując USA z czasami starożytnego Rzymu, trudno nie zauważyć, że Stany Zjednoczone stały się kulturalnym i cywilizacyjnym centrum współczesnego świata, podczas gdy Rzym pozostawał cały czas w cieniu kultury greckiej. Kolejne przykłady można mnożyć niemal bez końca. Warto jednak zauważyć, że do czasu zamachów z 11 września globalna dominacja Ameryki nie była w tak oczywisty sposób dostrzegalna.

Hegemon z przymusu


Stany Zjednoczone wręcz obawiały się roli globalnego hegemona. Ze spuszczoną głową wysłuchiwali również Amerykanie połajanek Europejczyków dowodzących, że USA to kraj niskiej kultury McDonald'sa i drugorzędnych seriali. Działo się tak mimo oczywistej nieprawdziwości tej tezy, bo w Ameryce mamy na przykład ponad 1700 orkiestr symfonicznych (wobec niespełna stu we Francji), a tzw. kultura wysoka jest zdemokratyzowana bardziej niż w jakimkolwiek innym kraju. Przyznam, że dla mnie namacalnym dowodem głębokiego demokratyzmu Ameryki jest rzecz z pozoru drobna. Nawet w najbardziej luksusowych hotelach USA w szafie obowiązkowo znajdziemy żelazko, a na stoliku ekspres do parzenia kawy. W Europie tymczasem przyjmuje się założenie, że od prasowania i podawania kawy jest pokojowa (nawet w hoteliku dwugwiazdkowym). Krótko mówiąc - Amerykanin nie wstydzi się tego, że zajmuje się sam sobą, a Europejczyk - i owszem.
Zamach na WTC i Pentagon zmienił Amerykę bardziej niż można by się tego spodziewać. Amerykanie postanowili zaprzestać chowania się w kącie, biorąc sprawy walki z terroryzmem we własne ręce. Przy okazji amerykański patriotyzm - cały czas silny na prowincji - przestał być niepoprawny politycznie w Waszyngtonie czy Nowym Jorku. Stany zorganizowały koalicję, która sprawnie poradziła sobie z Talibami w Afganistanie, a następnie postanowiły doprowadzić do stabilizacji na Bliskim Wschodzie, niszcząc totalitarny reżim w Iraku. W tym wypadku doszło do otwartego sporu międzynarodowego. Mocarstwa regionalne: Francja, Niemcy i Rosja otwarcie sprzeciwiły się zamysłom Waszyngtonu. Na forum ONZ doszło do frontalnego starcia wygranego przez Amerykanów. Ale wygranego połowicznie. USA zmontowały koalicję, która w niezwykle efektowny sposób pokonała armię Saddama i zajęła Irak. Kampania ponad wszelką wątpliwość pokazała, że siła militarna Ameryki jest gigantyczna i nieporównywalna z jakimkolwiek państwem. Z drugiej strony, kolejne miesiące dowodzą, że było złudzeniem przekonanie, iż samo usunięcie dyktatora spowoduje narodziny demokracji w Iraku. Okazało się, że społeczeństwo muzułmańskie, a na dodatek posttotalitarne, nie jest gotowe do przejęcia modelu władzy demokratycznej. Amerykanie i ich koalicjanci - w tym Polacy - są przez coraz liczniejszych Irakijczyków postrzegani jako okupanci. Rozwija się partyzantka i kolejny raz w historii okazuje się, że trudniej jest wygrać pokój niż wojnę. Zawiodła też nadzieja Amerykanów, że przez Bagdad uda im się dotrzeć do Jerozolimy. Owszem, tuż po rozgromieniu Saddama, zarówno Palestyńczycy, jak rząd Izraela, bez entuzjazmu, ale i bez zbędnej dyskusji przyjęli przedstawiony przez prezydenta Busha plan pokojowy, tak zwaną mapę drogową. I Palestyńczycy natychmiast ową mapę wyrzucili do kosza, gdy okazało się, że USA mają kłopoty w Iraku. Prozachodniego Mahmuda Abbasa Jasir Arafat błyskawicznie odsunął od władzy. Powrócili na izraelskie ulice terroryści palestyńscy, a Arafat wrócił do wysuwania żądań, których sens sprowadza się do wyrzucenia Żydów z Palestyny.

Granice potęgi


Wszystko to działo się w roku 2003. W sporze o wojnę z Irakiem Stany Zjednoczone pokazały najpierw swoją potęgę polityczną, nie ulegając naciskowi grupy mocarstw regionalnych, następnie imponującą potęgę militarną, by na koniec dostrzec, że nawet dla supermocarstwa istnieją ograniczenia skłaniające do tego, by sięgać po instrumenty współpracy międzynarodowej. Tak więc mijający rok - powtórzę - był rokiem Ameryki. O ile wcześniej istniały złudzenia w wielu krajach, że oś Paryż-Berlin-Moskwa będzie w stanie zrównoważyć przewagę Waszyngtonu, to teraz takich złudzeń już nie ma. Świat wielobiegunowy, o jakim mówią i Putin, i Chirac, i chiński sekretarz Hu Jintao, jest mrzonką. Z drugiej jednak strony, koszt samotnej hegemonii jest zbyt wysoki nawet dla tak bogatego państwa jak Stany Zjednoczone. Wojna z terroryzmem, która jest w istocie krucjatą przeciwko złu i dyktaturom, wymaga współdziałania całego demokratycznego świata. Neokonserwatywna administracja prezydenta Busha stanęła przed bardzo trudnym zadaniem przekonania pozostałych państw Zachodu do akceptacji amerykańskiego przywództwa i dobrowolnego współdziałania w krucjacie rozpoczętej przez Amerykę.
Zadaniem trudnym, gdyż spór o miejsce Stanów Zjednoczonych na scenie europejskiej ujawnił głęboki podział wewnętrzny w Unii Europejskiej. Część państw unijnych z Francją i Niemcami na czele zanegowała amerykańskie przywództwo. Część - Brytyjczycy, Polacy i Hiszpanie są liderami tej grupy - bardzo zdecydowanie wsparła USA. Za stosunkiem do Stanów Zjednoczonych kryją się na dodatek odmienne koncepcje rozwoju Europy. Jedna - zmierzająca do stworzenia z Unii w miarę jednolitego organizmu i rywala Ameryki i druga - zmierzająca do wzmocnienia Europy, ale Europy postrzeganej jako jeden z filarów wspólnoty demokratycznych państw Zachodu. Waszyngton będzie musiał włożyć bardzo dużo energii w przekonanie Europejczyków do tej drugiej koncepcji. A przecież na tym nie koniec. Prezydent USA odbył w ubiegłym roku wielką podróż do Afryki. Celem zasadniczym jest niedopuszczenie do tego, by na Czarnym Kontynencie pojawiły się bazy terrorystów przepędzonych z Afganistanu i Iraku. Ale środkiem do osiągnięcia tego celu musi być zaangażowanie finansowe, logistyczne i militarne w Afryce. Jednym z najważniejszych zadań będzie powstrzymanie epidemii AIDS, dziesiątkującej ludność Afryki. A także doprowadzenie do stopniowej demokratyzacji tego kontynentu, rządzonego w ogromnej większości przez krwawych i pazernych kacyków.

Głos ze Wzgórza


Lista celów, jakie muszą osiągać Amerykanie, jest oczywiście o wiele dłuższa. Mamy na niej: powstrzymanie szaleńczego dyktatora Korei Północnej przed użyciem broni atomowej, doprowadzenie do zelżenia komunistycznego terroru w Chinach, przerwanie obłędnej spirali terroru w Kolumbii. I tak dalej, i tak dalej... Amerykanie, ogłosiwszy w mijającym roku, że są gotowi przyjąć odpowiedzialność za świat, brali w swoim rachunku pod uwagę własną potęgę gospodarczą, cywilizacyjną i militarną. Słusznie. Powinni wszakże uwzględnić w nim jeszcze jeden czynnik - siłę ducha. Bo w istocie stanęli oni w obronie cywilizacji Zachodu. A jego siła duchowa jest uosabiana przez starego i schorowanego człowieka zamieszkującego w Watykanie. Jan Paweł II bardzo krytycznie odniósł się do inwazji na Iraku. Po części dlatego, że w ocenie Stolicy Apostolskiej nie wykorzystano wszystkich możliwości dialogu. Tymczasem szansą na trwałe zbudowanie amerykańskiego przywództwa w skali światowej jest dla George'a Busha juniora ustanowienie takich relacji z Papieżem, jakie miał jego wielki poprzednik Ronald Reagan. Jeżeli głos Waszyngtonu i Watykanu w obronie naszej cywilizacji zabrzmi wspólnie, to wszyscy ludzie ceniący takie wartości jak demokracja i prawa człowieka będą mogli spać spokojniej w nadchodzącym 2004 roku.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki